Polimptoton część 1
Nazywam
się... a właściwie jakie to ma znaczenie? Wyjawienie na tym etapie mojego
imienia nic by nie wniosło do zawartych na kartach tej opowieści zdarzeń, a
byłoby jedynie pożywką dla tych wszystkich oszołomów, którzy dopatrują się determinizmu
w ludzkim imieniu. Część z czytelników z pewnością rzuciłaby się w wir różnej
maści literatury pseudonaukowej, studiując arkana wiedzy tajemnej i po
dokonaniu szybkiej psychoanalizy autora tego dzieła zaniechała dalszej lektury.
Tej przyjemności jednak nie mogę sobie odmówić iBy więc jednak nikogo nie
pozbawić przyjemności czytania, sobie zaś nie odmawiać dzielenia się moimi
przemyśleniami, imienia nie wyjawię. Niniejsza opowiastka, stanowiąca mieszankę
fikcji i rzeczywistości, stanowi zapis mojej przygody, jaka miała miejsce w
czasie ostatniego miesiąca mojego życia. Chciałbym tę opowieść zacząć od
początku, tylko mam problem ze zdefiniowaniem pojęcia początek. Czy to ma być
pierwszy dzień pracy, tygodnia, roku, pierwszy dzień mocnego postanowienia czy
też pierwszy przebłysk świadomości po wypiciu porannej kawy? Tego nie wiem,
więc zacznę gdzieś tam w czerwcu, w poniedziałek o siódmej rano. To, co się
tego dnia wydarzyło, mogło się odbyć w każdym miejscu na świecie. Kiedy wracam
pamięcią do tamtego dnia, nie potrafię znaleźć logicznego wytłumaczenia,
dlaczego nieznana nam siła zapędziła wszystkich bohaterów niniejszej powieści w
to jedno, miejsce we Wrocławiu. Czy było to przeznaczenie? Wyrok, jaki na nas
wydały gwiazdy, ustawiając się w taki sposób, że ścieżki naszego życia
przecięły się w tym właśnie punkcie naszego globu? A może był to niezwykły
magnetyzm owego miejsca? Wyrok Pana, aby posłać nas tam, byśmy siebie na nowo
odnaleźli? Czasami, gdy spotykamy się po latach i rozmawiamy o wydarzeniach
tamtego dnia, poszukujemy wspólnie na to pytanie odpowiedzi. Była to jedna
godzina naszego życia. 60 minut, które nas zmieniło . 3600 sekund, które
określiły nas na nowo.
Był
poniedziałkowy poranek. Słońce świeciło ostatkami sił, przebijając się przez
dywan z ciemnych chmur, które płynęły niczym złowrogie statki powietrzne nad
blokami najeżonymi antenami TV. Dzień był – senny. Ołowiane zasłony moich oczu
wciąż opadały, kiedy jechałem samochodem. Dopijałem w porannym korku kawę i
modliłem się w duchu o miejsce parkingowe. Ale nie to płatne. Jedne z
nielicznych darmowych miejsc, które wtajemniczeni pracownicy firm mieszczących
się w centrum miasta znają i kochają.
Każdy poranek to wyścig. Ale nie wyścig z czasem czy niewidzialnym
przeciwnikiem. To walka o miejsce, prawo do darmowego parkingu, tam gdzie
jeszcze zachłanna ręka urzędu miejskiego nie dotarła. Miałem szczęście i udało
mi się zaparkować na zapomnianym przez administrację skwerku na moście.
Wyszedłem i poczułem, jak delikatne drobinki deszczu głaszczą moją twarz.
Przyspieszyłem kroku, a wraz ze mną przyspieszył deszcz. Z młodego, nieśmiałego
kapuśniaczka stawał się dorosłym deszczem. Dudnił z całą siłą po blaszanych
dachach, rozpychał się w stalowych rynnach i rozchlustywał się wylatując z nich
na ulicę. Pienił się złowrogo płynąc do rynsztoka, nie oszczędzał przechodniów,
wyskakiwał spod kół przejeżdżających
samochodów. Szukałem schronienia trzymając teczkę na głowie, gdy zobaczyłem
starszego pana zapraszającego mnie do sklepu. Był elegancko ubrany i podpierał
się laską z dziwną białą główką.
-
Tutaj - krzyczał, machając do mnie. Wbiegłem do małego sklepiku i rozejrzałem
się. Było tu kilka osób. Stali stłoczeni. Nie rozmawiali ze sobą. Wszyscy
skupili się na szaleńczym klikaniu w swoje telefony komórkowe. No, prawie
wszyscy. Staruszek stał w drzwiach, jak poprzednio i zapraszał biegnących w
popłochu ulicą przechodniów do środka. Dziwny mi się wydał. Jakby z nie tego
czasu. Elegancko ubrany w ciemny garnitur i popielaty płaszcz. Idealnie ogolony.
I ta dziwna laska. Czarna, z białą głownią wyrzeźbioną w .... hmmm nie mogłem
dostrzec, co to było, ale chyba była to głowa lwa. Wtem potężny huk i złowrogi
pomruk burzy przetoczył się nad nami.
-
Co jest? -powiedział do siebie ogolony na łyso młodzieniec, ubrany w spodnie
dresowe i koszulkę lokalnego klubu sportowego. - Co jest? - powtórzył bijąc
dłonią w telefon, rozpoczynając plemienny rytuał sprawdzania osobistych
urządzeń do łączenia się ze światem. Pochyleni nad świecącymi ekranami,
wydawali się przybyszami z przyszłości. Baza, halo baza! - zadawały się
krzyczeć ich przerażone głosy. Nie ma łączności! Powtórz! Nie ma łączności!
Brak łączności z bazą, którą był szef, matka, żona, kochanka, czy też kumpel, wywołał
poruszenie wśród zebranych. Z niedowierzaniem spoglądali na siebie i.... rozpoczynali
rozmowę.
-
Czy u Was też nie ma zasięgu? - przełamał zmowę milczenia ubrany w drogi
garnitur mężczyzna.
-
Nie ma - odpowiedział łysy kibol.
-
To było bardzo silne wyładowanie elektryczne w atmosferze, które w naturalny
sposób towarzyszy burzy. Nie wiem czemu się dziwicie, skoro jest to rzecz do
przewidzenia, że tzw piorun może uderzyć w stację telefonii komórkowej.
Przecież są to stalowe maszty stojące na dachach budynków. A jak taki piorun
walnie, to sami wiecie, że zasięgu nie ma - odpowiedziała krótko ścięta
blondynka i pomruk zrozumienia przeszedł wśród zebranych, po czym zapadła niezręczna cisza. Patrzyli nerwowo,
rozglądając się po sklepie. Przyjrzałem się im uważniej. Na początku byli dla
mnie ludzkim zbiorowiskiem. Bezkształtnym tłumem. Teraz analitycznie oddzielałem
ich od siebie i nadawałem imiona. Czułem się jak Adam w Raju. Kibola nazwałem
kibolem - jakoś tak zabrakło mi inwencji twórczej. Wydekoltowaną, krótko
obciętą kobietę, Dziunią, a ubranego w drogi garnitur jegomościa, Błyszczkiem
Elegancikiem. Tu należy się zafrapowanemu czytelnikowi wyjaśnienie, że
błyszczek elegancik to owad z rodziny pluskwiaków, a jegomość w garniturze
wydał mi się właśnie taką okropną pluskwą. Lustrowałem kolejne osoby, gdy mój
wzrok ponownie padł na dziwnego staruszka stojącego w drzwiach sklepu. Było w
nim coś niepokojącego, ale nie potrafiłem tego nazwać. I kiedy ta myśl z nazwą
wyłaniała się z głębi pokładów mojej świadomości, drzwi otworzyły się
gwałtownie i z deszczu wszedł do środka młody mężczyzna. Z zamyślenia wyrwał
mnie młody mężczyzna, który gwałtownie otworzył drzwi sklepu, chroniąc się w
ten sposób przed chlustającym deszczem. Jego blond dredy spływały wodą, a
zielona koszulka z flagą Brazylii była cała zmoknięta.
- tu-m
czy-m ta-m? - zapytał trzeszczącym głosem.
-
Lewak! - odpowiedział mu głos z sali.
-
Czemu lewak? - zapytał kobiecy głos i wszyscy odwrócili się do środka sklepu, w
którym za ladą stała wysoka brunetka z długimi włosami spiętymi w dwa kucyki.
Wyglądała jak istota nie z tego świata. Miała duże niebieskie oczy i
gigantyczne piersi. W prawej dłoni trzymała lizaka, którego główka wypychała od
środka jej jędrny – prawie jak piersi –
policzek. - Czemu lewak? powiedziała, wyciągając lizak w taki sposób, że
zrobiło mi się gorąco. Zauważyłem, że Fircyk delikatnie poruszał krawatem przy
kołnierzu. Jemu też zrobiło się gorąco.
-
Czemu lewak?! Czemu lewak?! - ekscytował się młody mężczyzna, ubrany w jasny
garnitur i markowy okular. - Czemu L E W A K?! Przecież on mówi, że
chciałby do Moskwy! A my wszyscy wiemy, co tam jest! Znów wszyscy gwałtownie odwrócili się – tym
razem w stronę deszczowej zjawy.
-
ehmmmmm Lewak? - zapytał zdziwiony rastafarianin
-
Chłopcze, czemu chcesz do Moskwy? - zapytał poważnie Fircyk. Nastała cisza.
Nasze oczy wpatrywały się badawczo w nieznanego nam mężczyznę, który - nie wiedząc co się dzieje - począł wycofywać
się ze sklepu. W tym momencie starszy pan położył swoją prawą dłoń na jego
ramieniu i powiedział miękkim głosem:
-
Zostań - było coś w jego głosie miłego, spokojnego a zarazem władczego. Na
jednym z palców miał złoty sygnet, który przykuł naszą uwagę.
-
Tombak, mruknął pod nosem Fircyk i spojrzał na swoją obrączkę. Ja to mam
prawdziwe złoto.
-
To nie tombak, chłopcze - odpowiedział starszy pan - Ale nie to jest istotne,
czy to tombak, czy też nie. Ciekawe jest to, że Ty wyraziłeś taką myśl i
spojrzałeś na swoją ekskluzywną dłoń noszącą drogą biżuterię. Nikt z nas nie
zwracał na to uwagi, a teraz....
-
Ja też mam złoto - odpowiedziała dziewczyna za ladą i wyciągnęła długi wisior
spośród swoich piersi. Widok było powalający. Długi, złoty łańcuszek niczym wąż
wysuwał się spośród mocno ściśniętych piłek, a myśmy patrzyli oniemiali.
-
Baby - wycedził przez zęby młodzian w okularach - baby, zawsze przerwą
interesującą dyskusję.
-
Wciąż pada - bardziej stwierdziłem, niż zapytałem. Za oknem deszcz chłostał
szyby bezlitośnie, ograniczając widoczność do kilku metrów.
-
Śpieszysz się? - zapytała krótko ścięta blondynka
-
Tak, mam rozmowę kwalifikacyjną i jak się spóźnię, to nic z tego nie będzie.
Znając mojego pecha będzie tak padać aż będzie po moim spotkaniu. Przecież nie
wyjdę na deszcz w garniturze...
-
Myśl pozytywnie - powiedział ten, którego nazwałem Fircykiem. Myśl pozytywnie,
a unikniesz niepotrzebnego stresu - dodał głosem telewizyjnego spikera i
zobaczyłem jak gdyby błysk w jego oku.
-
Spierdalaj! - ryknąłem. Sam myśl pozytywnie! Mam dość tej całej pozytywnej
zabawy. Myślę pozytywnie rano i wieczorem, czytam książki motywujące i staram
się być pozytywny, ale mi nie wychodzi. Wówczas słyszę, abym myślał pozytywnie
i stresuję się już samym faktem bycia pozytywnym. Mam dość pieprzonego terroru
pozytywnego myślenia! - wykrzyczałem. Stanowczo żądam prawa do niemyślenia
pozytywnie i bycia szczęśliwym z tego powodu – wykrzyczałem, czując jak
wszystkie oczy skupiają się na mnie.
-
Jak to chcesz być szczęśliwy i nie myśleć pozytywnie? - zapytała krótko ścięta
blondynka.
-
Chcę być szczęśliwy i wyzwolony z pęt stresującego mnie „bycia pozytywnym”.
-
Nie rozumiem - powiedział zdziwiony kibic.
-
Tu nie ma nic do rozumienia - stwierdził Fircyk, chłopak jest pozbawiony
ambicji...
-
Jak to pozbawiony ambicji ? - zapytał młodzian w okularach.
- Normalnie.
Wyznaczył sobie cel, którego nie może osiągnąć i wywala całą frustrację na nas.
Znam to z pracy.
-
Z pracy? - zapytała blondynka
-
Z pracy. Jestem business develop
managerem i...
-
Że co! Developerem? - zapytał kibic
-
Business develop managerem - odpowiedział spokojnie fircyk, który stał się
właśnie menadżerem.
-
W życiu czegoś takiego nie widziałem - odpowiedział
-
Bo mało widziałeś, zapewne pracujesz fizycznie jako... - i tu urwał w połowie
zdanie widząc złowrogie ślepia osadzone głęboko w obleśnej gębie kibica.
Przyglądał mu się badawczym wzrokiem, takim jakim bokserzy darzą się przed
walką. Rozsunęliśmy się przytomnie i zostawiliśmy ich po środku koła. Pan
business develop manager podniósł brwi, a kibic ściągnął koszulkę, odsłaniając
umięśniony tors pokryty więziennymi tatuażami, pośród których dominowały wydziarane pośrodku
pleców, gotyckimi literami, wielkie inicjały
J.P.
-
Ależ ta młodzież głęboko wierząca jest! - odezwał się starszy pan.
-
O co Ci dziadku chodzi! - wycedził plując przez zaciśnięte zęby kibic.
-
No, żeby tak sobie Jana Pawła II wytatuować na plecach - wspaniale, wspaniale!
- zachwycał się staruszek.
-
Jakiego Jana Pawła II?! To znaczy: Jebać Policję! - wykrzyczał kibic unosząc
ręce do góry.
-
Jebać policję - zdziwił się staruszek - to jakiś nowy ruch sodomistyczny? -
zapytał prawdziwie zdziwiony. Na te słowa kibic gwałtownie się odwrócił i
ruszył w stronę staruszka. Ustępowaliśmy przed nim jak kręgle przed kulą i
kiedy już się zdawało, że chwyci staruszka, a ja szykowałem się do interwencji,
stało się coś nieoczekiwanego. Było to tak niespodziewane, że wręcz nierealne.
Staruszek z niebywałą szybkością wydobył z laski ostrą szpadę i przystawił ją
do gardła napastnika. Ostre żelazo wbiło się w skórę, kalecząc ją delikatnie.
Stróżka krwi spłynęła wzdłuż szyi na klatkę piersiową.
-
Nie bądź taki narwany, chłopcze - powiedział dziadek - bo ktoś cię kiedyś po
prostu zabije. Kibic pobladł i zatrzymał się w bezruchu. Staliśmy tak przed
dobrych kilka chwil, kiedy odezwała się dziewczyna za ladą
-
Pan go zostawi, to niezłe ciacho jest. Szkoda takiego ciałka.
-
To jest stwierdzenie absolutnie nie na miejscu! - zaprotestował młodzian w
okularach. Nazywam się Gerwazy i jestem przedstawicielem młodzieżówki
prawicowej. To sprawa między tymi dwoma dżentelmenami i nic nam do niej -
zaprotestował
-
Gerwazy? cóż to za imię - wymamrotał business develop manager
-
Imię jak imię - odpowiedziała krótkowłosa
blondynka. Jestem Natalia.
-
Paulina - zagadała pani za ladą, która nie byłą już panią za ladą, ale Pauliną
na sklepie.
-
Bartłomiej - wymamrotał kibic.
-
Prof. Janicki - przedstawił się starszy pan, powoli chowając szpadę.
-
Poliptoton - przedstawiłem się.
-
Popimptoton? - zapytał się business develop manager
-
Polimptoton - odpowiedziałem.
-
Tomasz - odpowiedział mi.
-
Zazumny - wyartykułował chłopak w dredach.
****
Trwaliśmy
tak przez chwilę oszołomieni swoimi imionami. Oto z bezkształtnej masy staliśmy
się ludźmi. Każdy z nas nazwany przez rodziców tak a nie inaczej był tutaj. Już
nie kibole, blondyny, pani sklepowe lecz konkretni ludzie. A jak wiadomo imię
określa człowieka. Przynajmniej tak twierdzą Ci, którzy na podstawie imienia
chcę zbudować teorię typów osobowościowych. Ja do takich ludzi nie należałem.
Przyjrzałem się Tomaszowi, człowiekowi biznesu. Ah niewierny Tomasz, etykieta
sama mi się nasunęła nie wiedzieć czemu.
-
Tomaszu - powiedziałem głosem pełnym patosu - Czemu wypowiedziałeś tytuł swojej
profesji w języku Anglosasów? Tomasz odwrócił się do mnie a na jego twarzy
malowało się niedowierzanie.
-
Nie wierzę.. - wymamrotał
-
Nie pytam się Ciebie o wyznanie wiary drogi kolego - powiedziałem - ale o fakt,
że uraczyłeś nasze uszy zlepkiem dźwięków o wymowie obcej, które definiowały
Twoje stanowisko pracy.
-
Nie wierzę... - powtórzył
-
Przestań wstrętny ateisto! - powiedziałem - Ale odpowiedz na moje pytanie -
warknąłem wzburzony. A on znowu:
-
Nie wierzę, że nie znasz terminologii headhunterów - odpowiedział spokojnie.
-
Łowcy głów? - poruszył się profesor Janicki - przypomina mi się moja wyprawa na
Nową Gwineę w 1950 roku.
-
Jacy łowcy głów! - wykrzyczał Tomasz - Nie łowcy głów tylko headhunterzy, czyli
zawodowcy zajmujący się wyszukiwaniem osób na odpowiednie stanowiska....
-
To czemu się nazywają łowcami głów? - zapytał zdziwiony profesor - Czy płacą im
za każdą przyniesioną do firmy głowę? Już sobie wyobrażam - powiedział
podniecony - Oto widzę szefa firmy, który niczym dr Frankenstein mówi do swoich
podwładnych: przynieście mi głowę business develop managera, a oni w swoim almanachu
wiedzy tajemnej odnajdują, że business develop manager występuje w
korporacjach, najczęściej żre lancz o 12:30 i jeździ czarnym audi A8. Wówczas
wyruszają na łowy i ostrymi mieczami ścinają łby, które przynoszą w worku do siedziby firmy....
-
Jest Pan obłąkany - odpowiedział Tomasz
-
A mnie się to nawet podoba - odpowiedział kibic Bartłomiej. Ja w sumie też
jestem takim headhunterem. Normalnie kiedy jadę z kumplami na gościnne występy
polujemy na przeciwników i już kilka szalików zerwałem z nie jednej szyi.
Nazywają mnie Zerwikapturem!
-
A czy to nie był miecz Pana Longinusa Podbipięty? - wtrąciła Natalia
-
Tak - mówił Bartłomiej - jestem mieczem naszego Pana, zbrojnym jego ramieniem
ubranym w klubowe barwy naszej drużyny!
-
Jesteście obłąkani - wymamrotał przerażony Tomasz.
-
Nie łam się kolego - odpowiedziała Pani sklepowa - Tacy nawiedzeni chętnie
stawiają w knajpie, a ja im za to stawiam w..
-
Dość! Dość! Po trzykroć dość - Wykrzyczał Tomasz - jaka siła mnie wciągnęła do
tego sklepu. Poza tym, co ja tutaj robię. Ten sklep jest taki mało ekskluzywny!
-
Mało ekskluzywny! - oburzyła się Paulina - Mało ekskluzywny! Kolego ja tak
przycinam na cenach, że Ciebie na mało co by było stać!
-
Mnie stać na wszystko - odpowiedział Tomasz i zaczynał być sobą. - Czego
zapragnę to sobie kupię. Tak, tak. Jak się chce mieć, to trzeba pracować. A jak
się pracuje, to się zarabia. Trzeba mieć ambicje, aby być bogatym. - a kiedy to
powiedział było widać, że jest sobą. Na jego twarzy malowało się zadowolenie,
jakie może mieć tylko dziecko, kiedy zrobi kupę.
-
A czemu ambicję wyraziłeś w wartości pieniężnej? Przecież mogłeś użyć innego
miernika - odpowiedział rezolutnie prof. Janicki.
-
A niby jakiego ? - obruszył się Tomasz Business Develop Manager
-
No na przykład bycia porządnym człowiekiem - odpowiedział mu starszy Pan.
-
Taki miernik, jako niewymierny, nie może być użyty, gdyż definiuje przez
nieznane cel, jaki sobie stawiam. Być porządnym człowiekiem i zarabiać milion
złotych, to rozumiem - powiedział niczym trener drużyny piłkarskiej - Jestem
specjalistą z motywowania, skończyłem kurs coachingu.
-
Kołczingu? - zapytał zdziwiony kibic, czy to ma coś wspólnego z łucznictwem?
-
Z jakim łucznictwem imbecylu! To angielskie słowo określające trenera!
-
A to ja też jestem coachem - odpowiedział zadowolony z siebie Bartłomiej. -
Możemy przybić sobie piątkę. W te wakacje kupiłem sobie koszulkę z napisem:
Jestem sex instruktorem.
-
Naprawdę? - zapytała podekscytowana Paulina
-
Na niby - wywrzeszczała Natalia - przecież widać, że pozuje.
-
Wcale nie - odpowiedział Bartłomiej - Widzicie to ciałko i ząbki? - gdy to
powiedział, wyszczerzył swoją paszczoszczękę w holiłudzkim uśmiechu - Przed
wakacjami wziąłem kredyt i zrobiłem sobie zęby i poprawiłem ciałko.
-
Kredyt na ciało? - zapytał zdziwiony Zazumny
-
Na ciało! A co? Miało się to rwanie! - powiedział i wszyscy wiedzieliśmy że nie
kłamał.
-
No, nie dziwię się - odpowiedziała Paulina - Takie ciacho....
-
To co takie ciacho jak Ty robi o 7:30 rano w okolicach rynku? - Zapytała
Natalia
-
Idę do działu windykacji - odpowiedział kibic.
-Jako
kto? - zapytałem
-
Jako windykowany - odpowiedział zadowolony z siebie.
Patrzyliśmy
przez chwilę na jego zadowoloną z siebie minę i nikt z nas nie mógł zrozumieć,
czemu się tak cieszy, że jest poddanym procedurze windykacji. Pierwszy nasze
milczenie przerwał Zazumny
-
Ale czemu się cieszysz, że idziesz do windykacji?
-
Bo tam są fajne dupy – odpowiedział, a nas zatkało.
*****
-
A czemu Ty Gerwazy taki milczący? - zagadała Natalia.
-
Milczę bo nie mam nic do powiedzenia - odpowiedział cichym, nieśmiałym głosem.
-
A może on po prostu jest nieśmiały - wykrzyczała sklepowa, łapiąc się dłońmi za
swoje piersi. - No co niuniuś, potrzebujesz prawdziwej kobiety? - powiedziała
zalotnie.
-
Daj mu spokój, grzeszna kobieto! - Wykrzyczał Zazumny. - Czy nie widzisz, że
mamy do czynienia z czystym, niczym nieskalanym prawiczkiem?
-
Prawicowy prawiczek - powiedział z pogardą business develop manager.
-
Nie bzykałeś jeszcze? - zapytał zmartwiony Kibic Bartłomiej
Gerwazy
stał ze spuszczoną głową a jego twarz wydawała się płonąć płomieniem wstydu.
Ręce zwisały bezwładnie wzdłuż tułowia i bardziej wydawał się przypominać
ucznia w szkole złapanego na ściąganiu, niż dzielnego młodego polityka,
aktywistę prawicowej młodzieżówki.
-
To jak? - ciągnął Bartłomiej i chwyciwszy w powietrzu niewidzialną kochankę
zaczął ją brać od tyłu. Nic ten teges? – domagał się odpowiedzi
-
No nic - odpowiedział cicho Gerwazy.
-
Skończyły się dziś Twoje męki malutki - powiedziała Natalia za Ladą. - Nata
zaraz się Tobą zajmie na tyłąch sklepu i...
-
Nie chcę! - Krzyknął Gerwazy
-
Jak to, nie chcesz. - obruszyłem się - Śliczna dziewczyna proponuje ci bara
bara na zapleczu, a Ty odmawiasz?
-
Odmawiam i chcę mieć do tego prawo!
-
Jak to: prawo!? - poruszył się prof.
Janicki - Przecież nie po to była hipisowska rewolucja i wolna miłość, abyś
sobie odmawiał dupczenia drogi chłopcze.
-
Czemu mnie terroryzujecie na stosunek seksualny tu i teraz? Z tą cycatą zdzirą
za ladą na dodatek!- powiedział władczym głosem, co świadczyło, że wracał do
formy
-
Ździrą?! - obruszyła się sklepowa - Ty pieprzony impotencie, jak cię zaraz...!
-
Spokój! - Krzyknąłem - Na rany Chrystusa was zaklinam. Spokój! - i w tym
momencie potężny pomruk burzy przetoczył się nad nami, wprawiając w drżenie
szyby w witrynie sklepu. Zaległa cisza. Wszyscy zamarli i tylko deszcz bezlitośnie
chłostał szybę.
-
Na rany Chrystusa? - pierwsza się odezwała Natalia - W życiu czegoś takiego na
żywo nie słyszałam.
Patrzyli
na mnie badawczym wzrokiem. Ich zimne jak lód oczy wpatrywały się we mnie i
próbowały mnie przejrzeć. Wypowiedziane przeze mnie słowa niczym młot zdusiły
ich rozmowę.
-
Ciekawe stwierdzenie - zaczął profesor Janicki - Ostatni raz słyszałem coś
takiego przed wojną, we Lwowie.
-
Ale to było przed wojną - przytomnie zauważył business develop manager. Jednakże
w jego głosie było coś dziwnego. Coś, co mogło wskazywać na… strach? Dziwne mi
się to wydało, takie nie na miejscu. Czemu moje stwierdzenie mogło go przestraszyć?
Czyżby nie pasowało do jego świata? - zastanawiałem się w myślach.
-
Dziwne stwierdzenie - oznajmił z zakłopotaniem kibic.
-
A mnie się podobało - podjął temat Gerwazy. - Było takie Polskie, swojskie.
Rzekłbym Narodowe!
-
Nie to miałem...
-
Nie przerywaj. W tym świecie, gdzie nie można być tym, kim chciałbym być, te
słowa są dla mnie balsamem na mą duszę. My o poglądach narodowych jesteśmy
spychani na margines społeczeństwa.
-
To dlatego, że nienawidzicie gejów - powiedziała poważnie Natalia. - Współczesny
świat wymaga, abyśmy w imię demokratycznych zasad marginalizowali takich, jak
Ty, tych - którzy w myśl swoich poglądów dążą do zniszczenia innych.
-
Ale to farsa - powiedziałem i przeszedłem do ataku - Tym samym myśleniem
ustanawiasz totalitarny pogląd, w myśl którego zamieniasz tylko jednych na
drugich i pozostajesz w samozadowoleniu. Wprowadzasz terror jednych w stosunku
do drugich. Ofiary stają się katami, a kaci ofiarami. Co gorsze, atakowanie
aktualnie osób będących katami objęte jest tabu milczenia. A każdy, kto je
złamie, jest atakowany!
-
Co ty mówisz?! - powiedziała wzburzona Natalia - poprawność polityczna to jedyna
droga, aby zapewnić normalne życie tym, którzy są - hmmm, kurwa - są inni? - powiedziała wzburzona i użyła figury
retorycznej ad kurwum aby podkreślić dramaturgię wypowiedzi. Patrzyliśmy
na siebie i mierzyliśmy swe siły. Byłem zdecydowany wygrać ten pojedynek, ale
moją Wunderwaffe erystyki trzymałem w ukryciu. Jeszcze Cię powalę – myślałem, a
umysł podsuwał mi obraz triumfu.
-
Ale próbę podważenia ich pozycji naznacza się tabu.
-
Czemu Tabu? - wtrącił się prof. Janicki – Pamiętam, jak podczas wyprawy do
Amazonii w 1950 roku zjedliśmy małpę, która była tabu i potem mieliśmy sraczkę przez
7 dni.
-
Panie profesorze - powiedziała wzburzona Natalia - Tabu to fundamentalny zakaz
kulturowy, którego złamanie powoduje spontaniczną i niejednokrotnie gwałtowną
reakcję ze strony ogółu przedstawicieli tej kultury. Jak Pan widzi, ja już
kurwuję. Spontanicznie i gwałtownie. To jest
zamach na całą strukturę naszej postkomunistycznej Polski i jej
integralność, a więc jako zagrożenie dla dalszego istnienia danego
społeczeństwa.
-Ja cię pierdzielę, aleś Ty mądra -
wymamrotała w zachwycie Paulina za Ladą.
-
Tak jest. Miałem spontaniczną i gwałtowną reakcję całej kultury bakterii
zamieszkujących mój układ pokarmowy! Stąd była sraczka - dopowiedział głosem
mentora, a jego stopy zdawały się unieść kilkanaście centymetrów nad ziemię.
Włosy na chwilę się rozwiały a oczy błysły złowrogim blaskiem.
-
Panie profesorze - powróćmy do rzeczywistości. To nie jest jedna z Pańskich
tajemniczych wypraw, ale rozmowa o fundamencie naszego nowoczesnego
społeczeństwa.
-
Otóż to - pobudził się Gerwazy - chcę być niepoprawny politycznie, być
narodowcem i być szczęśliwym. Tak jak młodzi bohaterowie Powstania
Warszawskiego.
-
Ale to nie powstanie - oburzyła się Natalia - to nowa wolna Polska. Polska dla
każdego! Z wyjątkiem moherów i nacjonalistów.
- Ale czemu? - zapytałem
-
Bo stanowią zagrożenie.
-
Dla Waszego dobrego samopoczucia - dopowiedział poważnie profesor Janicki.
-
Jak to? - zwróciła się do niego Natalia
-
A tak, że nie mieszczą się w Waszych wąskich ramach nowoczesnego świata.
Świata, który chce być homogeniczny. Chcecie się zlać w jedną bezkształtna masę
z innymi i podobnymi Wam obywatelami tego globalnego świata. A mohery i
nacjonaliści przypominają Wam, że jesteście stąd. Nie są trendy, nie nadają się
na sprzedaż, jak wybrane elementy naszej romantycznej historii.
- Ale - oponowała Natalia - oni żyją w innej
epoce.
- Czyżby? - zapytał profesor Janicki - A więc
czemu posługują się internetem? Czemu korzystają z telefonów komórkowych? - Pod
Grunwaldem nie było komórek.
-
A właśnie, że były - wtrącił się business develop manager. - Byłem tam w
zeszłym roku i widziałem, jak Jagiełło podczas wydawania rozkazów dzwonił z
komórki do kogoś.
-
Ja pierdolę - odpowiedział niespodziewanie profesor Janicki - co za kretyn.
-Pewnie, że kretyn - wtrącił się Kibic
Bartłomiej - Nie używa się komórek na ustawkach, bo policja prowadzi podsłuch.
-
Ale rekonstrukcja bitwy pod Grunwaldem nie była ustawką - odpowiedziałem
przytomnie.
-
Jak nie była - obruszył się wojownik ulic - Zebrali się w jednym miejscu? Na
polu? Sami? No? To była ustawka jak się patrzy. Wiem bo byłem tam, w 1410 roku.
-
Jak w 1410? - zapytała oburzona Natalia.
-
A byłem - odpowiedział Kibic Bartłomiej i rozpoczął swoją opowieść.
Komentarze
Prześlij komentarz