Dzień w którym zostałem mężczyzną

 

Miejsce, do którego jeździłem na letnie wakacje, leży blisko granicy z Czechami, w niewielkim wąwozie pomiędzy Wałbrzychem a Mieroszowem. Jest to typowa górska wieś łańcuchowa, położona nad porywistym potokiem, którego nurt zamiast w stronę Bałtyku, płynie sobie wesoło w przeciwnym kierunku. Pamiętam, że kiedy odkryłem ten prosty fakt byłem nim bardzo wstrząśnięty. Z lekcji geografii jakie odbywałem w betonowym budynku szkoły podstawowej dowiedziałem się, że miejscem do którego wpada Odra jest nasze polskie morze. W tamtych czasach wszystkie rzeki były dla mnie Odrami i wpadały do morza, ale ta nie.

 

Na letnie wakacje jeździliśmy do siostry mojej matki, która zrządzeniem losu, znalazła się w tamtym rejonie. Podróż wspaniałym, dużym fiatem mojego taty była przeżyciem ogromnym. Nienawidziłem tego bordowego pojazdu, delikatnością swojej bryły przypominającego mydelniczkę. Auto, rzecz złośliwa z natury, psuło się przy każdym wyjeździe i podróż, która mogła trwać półtorej godziny trwała zazwyczaj cały dzień. Kiedy, po długich mękach przebyliśmy, tętniący w tamtejszych czasach życiem Wałbrzych – miasto, którego oddech zionął dymem koksowni, było już blisko. Pędziliśmy wąską, asfaltową szosą do miejsca na końcu świata. Tak, wtedy nie było przejścia. Strefa przygraniczna w naszym wolnym kraju, znajdowała się pod specjalnym nadzorem, aby szczęśliwi proletariusze wolnych narodów europy środkowo wschodniej  nie przenikali z wyodrębnionych organizacyjnie terenów, zwanych dla nie poznaki państwami, to terenów sąsiednich. Groziło to ponoć rozczarowaniem. Rozczarowanie prowadzi do smutku. Centrala w Moskiwie była świadoma, że smutek rodzi żal, a żal ból. Dlatego też strafy przygraniczne były objęte specjalnym nadzorem.

 

Stała tam drewniana budka. Żołnierz z kałachem zachodził nam drogę. Stawał w rozkroku z karabinem skierowanym w dół i patrzył wilczym wzrokiem.  Drugi, zaglądał do środka przez okno fiata i pytał o cel podróży. Patrzyliśmy z bratem na żołnierzy, którzy pełnili tutaj służbę i zastanawialiśmy się, dlaczego nie mają pepeszy. Wówczas nie interesowałem się polityką, ale brak pepeszy, którą znałem z bohaterskich filmów stanowił dla mnie poważny problem. Moje pytania rodzice uciszali i czekali w przerażeniu, kiedy kapral  dzwonił telefonem na korbkę do mojej Ciotki i po otrzymaniu informacji, że jedziemy tam gdzie deklarujemy, puszczano nas wolno. Byłem tam po zmianie systemu, kiedy upadł komunizm. Nie było już budki i żołnierzy. Do dziś mi tego brakuje.

 

Po przyjedzie siedzieliśmy w ciemnym pokoju, w którym poniemiecki zegar tykał dziwnym dźwiękiem pamiętającym przedwojennych właścicieli. Wujek z długą brodą, przez którą przypominał swym wyglądem dziada kalwaryjskiego, palił w piecu i stawiał na blasze garnek, w którym gotował kopytka. Dziś jestem zmanierowany, gdyż były to najlepsze kopytka na świecie. Pływały we wrzącej wodzie a na patelni skwierczały skwarki. Rodzice jedli obiad i tato wsiadał do swojego bordowego kolosa i ruszał w długą, niebezpieczną drogę, aby przebyć 90km w pół dnia.

 

Czas spędzaliśmy na beztroskich zabawach. Biegaliśmy po górach, które ostatnich turystów oglądały jeszcze w czasie wojny. Było tam pusto i cicho tylko co pewien czas ścigali nas żołnierze ochrony pogranicza, którzy zamiast pięknej radzieckiej pepeszy dzierżyli w swoich chłopskich dłoniach Автомат Калашникова. Dużo czasu spędzaliśmy nad rzeką, nad która rozciągały się olbrzymie pola łopaniu. Olbrzymie liście falowały na wietrze zielono srebrnymi barwami. Górski potok, który pełnił tutaj funkcję rzeki, nad która zbudowały się ludzkie osiedla swoją konsystencją przypominał kanał w oczyszczalni ścieków komunalnych. Woda śmierdziała moczem i gównem a obok wspaniałych otoczaków leżały resztki, jakie pozostawiła po sobie owa ludzka gromada, skupiona w miejscu, gdzie kończył się świat. Leżało tam całe bogactwo tutejszego inwentarza od prezerwatyw marki STOMIL po lalki dla dzieci. Był to sielankowy świat. Niedaleko rzeki rosły maliny, które mimo że wychowane na owej ziemi, której rany śmierdziały fekaliami smakowały wyśmienicie. Za domem mojej ciotki jest nasyp kolejowy. Wąska dróżka szutrowa prowadzi w wzdłuż niego  aby zniknąć za domem. Jest tam niewielkie przejście, zbudowane przez bóg wie kogo. Prowadzi ono do szkoły, która niegdyś była pałacem dworskim.  W czasach mojego dzieciństwa były tam stawy pełne wody i liści, które kiedyś musiały obfitować w ryby. Dziś pozostały po nich wąskie podłużne doły. Przygnębiający widok. Mój wujek, były górnik, wciąż pozostawał złączony z węglem i paląc papierosy był jednocześnie palaczem w szkolnej kotłowni. Machał brudną szuflą i wrzucał w rozpalone gardło szkolnego pieca, czarne złoto. Charczał przy tym okrutnie, gdyż swoją służbę ojczyźnie przypłacił pylicą, której się nabawił w nieznanych zwykłemu śmiertelnikowi sztolniach wałbrzyskich kopalń. Chodziliśmy czasem do wujka i wrzucaliśmy różne śmieci w ów rozgrzany piec. Potem uciekaliśmy radośnie, kiedy smród plastiku stawał się nie do zniesienia a wujek bardzo się denerwował. Tak mijały nam dni. Wieczory spędzaliśmy na oglądaniu bloku wieczorynek. Tuż po zakończeniu polskiej rozpoczynała się czechosłowacka. Chłopiec na rowerze w papierowej czapce z gazety zbliżał  się do centrum  czarnobiałego ekranu aby powiedzieć: Dobrý večer! To była orgia. Dwie dziesięciominutowe kreskówki w dwóch słowiańskich językach. Telewizja nie znała granic. Kochaliśmy bajki O loupežníku Rumcajsovi i Pohádky z mechu a kapradí. Potem kąpiel w emaliowanej misce i sen.  Nic nie wskazywało na to, że pewnego pochmurnego dnia będziemy musieli stać się mężczyznami. Miałem wtedy chyba 8 lat. Bawiliśmy się z bratem w czterech muszkieterów, kiedy w oknie pojawiła się nasza ciotka i machając ręką przywołała nas do siebie.

 

- Pomożecie mi przy kurach – oświadczyła bez zbędnych wstępów i wyszła do ogródka. Podążyliśmy za nią nie przeczuwając niebezpieczeństwa, które czaiło się za rogiem budynku. Kiedy dotarliśmy do środka tego niewielkiego skrawka ziemi, na którym oprócz warzyw hodowali króliki i kury, ciotka stała już tam z siekierą w dłoni. Po ostrzu spływała krew.

- Dziś nadszedł czas – mówiła podniesionym, pełnym patosu głosem – abyście zostali mężczyznami. Weź siekierę – zwróciła się do mnie podając mi narzędzie – i złap kurę.

Spojrzałem na nią przerażonym wzrokiem. Stanie się mężczyzną bardziej kojarzyło mi się w tamtym czasie z pokątnym paleniem papierosów a nie mordowaniem kur ale Ciotka przyjmowała wymówek. Schwyciłem z niemałym trudem biegającą obok kurę i podniosłem siekierę do góry. Ostrze nie zabłysło w promieniach słońca jak to się zdarza na filmach. Spadała powoli przecinając powietrze aby z głuchym łoskotem uderzyć w szyję wyrywającej się kury. Głowa odpadła. Mój brat puścił pawia a  bezgłowy korpus  ruszył przed siebie wykonując swoiste dance makabra. Krew tryskała i wydawało się, że będzie to chwila bez końca, kiedy ciało kury wyzionęło ostatecznie ducha.

 

To wszystko bacznym okiem obserwował nasz wakacyjny kolega Janusz. Syn sąsiadki, koneser lokalnych kiepów, które zbierał z namaszczeniem do słoika i dopalał z tyłu domu.

- Dobra robota – pochwalił – myślałem, że wy miastowi lalusie nie dacie rady. - dokończył z uznaniem i zaciągnął się resztką radzieckiego papierosa, którego znalazł po odjeździe wojskowej ciężarówki. Kiedy po latach uczestniczyłem w rytualnym mordzie na kurze, który odbywał się na brzegu jeziora, ponownie poczułem się mężczyzną. Mój inny wakacyjny kolega Cipek, tępym ostrzem noża do masła obcinał głowę wyrywającemu się ptaku a siedział przy tym okrakiem na pniaku . Moi koledzy rzygali nie mogąc wytrzymać chwili a ja z dumą opowiadałem Cipkowi jak sam odrąbałem kiedyś pierzastej istocie  głowę. Patrzył na mnie z uznaniem. Czułem się wówczas równy temu pensjonariuszowi domu poprawczego, który po wyjściu na wolność szlifierką  spiłował sobie rogi, które wytatuował sobie w przypływie głupoty  na czole. Wiele lat później Cipek zamordował ojca siekierą.

 

Tego wieczora jedliśmy na kolację pieczoną kurę, którą własnoręcznie pozbawiłem życia wczesnym przedpołudniem. Smakowała jak zwykle. Jej chrupiąca skórka pieściła podniebienie a młode ziemniaki z masłem i koperkiem uzupełniały smak. Po kolacji wymiękłem i kiedy zadzwoniła do nas mama wyżaliłem się, że zostałem mordercą z winy Ciotki, która to jak tępa baba ze wsi, kazała nam zamordować ptaka, którego później zjedliśmy. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Ostatnie Dojo

Maślane Cisteczka - bajka dla dzieci 4-10 lat. Praca konkursowa na konurs Piórko 2025

Oddech Smoka - czyli irracjonala relacja z wyjazdu na OGÓLNOPOLSKIE SEMINARIUM OYAMA PFK W KUMITE Kraków 2024