Bergiusstr 20 - opowiadanie grozy w stylu horroru ekstremalnego ( mocne)
Jest to pastisz opowiadań grozy, choć zawiera
w sobie elementy horroru ekstremalnego oraz bizarro. Celem jaki sobie
postanowiłem było to, aby opowiadanie wzbudzało emocje: strach, obrzydzenie,
zaciekawienie.
***
Poszukiwanie duchów było profesją, która od zawsze
napawała mnie śmiechem. Ja, umysł oświecony, wierzący bezgranicznie w moc
naukowej metody poznawania rzeczywistości, nie wierzyłem w duchy. Ale ciągnęło
mnie do miłośników ciał astralnych i tym podobnych bytów duchowych, z uwagi na
bardzo atrakcyjne dziewczyny, które zaangażowane były w tamtym czasie w
działalność stowarzyszenia .9. Byłem wówczas 23-letnim studentem mechaniki na
Politechnice Wrocławskiej, którego największym marzeniem było pobicie rekordu
uczelni w piciu piwa oraz złapanie w ciągu jednego dnia za piersi większej
ilości dziewcząt, niż legendarny francuski boobsman. Swoją niespożytą
energię mentalną angażowałem w
poznawanie tajników kobiecej psychiki oraz prowadzenie zaawansowanej gry
intelektualnej, aby osiągnąć upragniony, acz niedościgniony wciąż cel, , jakim
miała być penetracja kobiecego łona wraz z drugim kolegą. Oczywiście,
niekończące się pasmo porażek, nie zniechęciło mnie do działania. Postanowiłem
jednak, pod wpływem amerykańskich horrorów, zmienić środowisko. I tak oto zostałem
członkiem stowarzyszenia - łowcą duchów, wierząc, że
“uduchowione”dziewczyny są bardziej lubieżne i namiętne (od tych mniej
uduchowionych). .9. Stowarzyszenie liczyło 90 członków, z czego 85 były
to samice homo sapiens, 4 otyłych studentów optyki i informatyki, oraz cały
jeden ja. Konkurencja prawie żadna, za to możliwości rozległe. Patrząc na to z
dzisiejszej perspektywy, radości cielesnego aktu seksualnego z kilkoma
koleżankami zamieniłbym na nieprzespane noce, gdzieś za biurkiem, z
podręcznikiem mechaniki. Teraz gdy
wpatruję się w zimne światło księżyca, poprzez zakratowane okno zakładu
dla obłąkanych, mam świadomość, że wybrałem źle. Muszę przyznać, że nie nadaję
się do walki. Nie mam w sobie duszy wojownika, który przyparty do muru, trzyma
gardę i czeka na dogodną sytuację do kontry, blokując padające ciosy
przeciwnika. Pochyla się to w lewo to w prawo, wymijając z gracją tancerza
lecące razy. Jestem bardziej myślicielem, niż kawalerzystą. A przyszło mi
stanąć do walki na uklepanej ziemi o swoje prawo do dalszej egzystencji,
pozbawionej bólu istnienia. Jako człowiek wykształcony, za którego sam siebie
uważam, przyjąłem chyba nazbyt optymistyczne założenie, że otaczający nas świat
jest w swej naturze materialny i racjonalny. Wydarzenia ostatniego roku, a
zwłaszcza wnioski, mimo że bardzo konstruktywne, nie napawają mnie optymizmem.
Prowadzą bowiem w najczarniejsze czeluści mojej osoby. Przez mroczne korytarze,
pełne mar, wilgoci i zawodzenia, do miejsca, gdzie siedzi przerażony, mały
człowiek, pośród wspomnień tamtego dnia. Moje młode życie, poświęcone na
ciągłe przekraczanie siebie, aby wyzbyć się swoich kompleksów, powinno wówczas
zaowocować przejawem odwagi, który pozwoliłby mi zerwać krępujące mnie pęta i
objawić światu prawdę. Widzę ją dzisiaj, lecz nie wiem, czy pragnę jej dotknąć.
Jakieś wewnętrzne zwątpienie wypełnia moje ciało i napawa niechęcią do
działania. Bo jakże pensjonariusz domu dla obłąkanych mógłby, z przekonywającą
pewnością,opowiedzieć o rzeczach, które widział?Czemu z etykietą człowieka
pozbawionego zdrowia psychicznego nie mogę być wiarygodny w swoim świadectwie i
zerwać z ludzkich umysłów ową zasłonę iluzji, która na nich leży? Jak bardzo
chciałbym, aby mi uwierzono! Jedyną nadzieję pokładam w moim dzienniku, który,
mam nadzieję, po mojej rychłej -jak sądzę-śmierci, trafi w ręce
prokuratora badającego tę sprawę. Wówczas to prawda przemówi z kart, moimi
słowami.
***
Wszystko zaczęło się w czerwcu roku 2013.
Przyjechałem wówczas na ulicę Jeleniogórską we Wrocławiu, aby odwiedzić kolegę
ze studiów. Kiedy parkowałem samochód pod jego domem, robotnicy wynoszący gruz
z remontowanego naprzeciwko budynku, wrzucali właśnie do kontenera
porozwalane pudła, pełne pożółkłych, zapisanych niemieckim gotykiem kartek.
Podszedłem i zabrałem kilka z ciekawości. Drzwi do domu mojego kolegi otworzyła
jego obłąkana siostra. Jej wygląd zawsze napawał mnie obrzydzeniem: otyła,
ubrana na czarno, długie, kruczoczarne włosy spływające na jej
pyzatą buzię i usta - pomalowane czarną szminką, zawsze wykrzywione
w depresyjnym grymasie. Nie wiedząc czemu złapałem ją za cycki. Otworzyła gębę
ze zdumienia i podniosła rękę aby mnie uderzyć ale byłem szybszy i krzyknąłem:
- Tomek jesteś?
- Jeszcze się policzymy wysyczała przez
czarne usta. Kolczyk w jej nosie zdawał się unosić i opadać, jak w nozdrzach
rozjuszonego byka.
Tomasz przywitał mnie ubrany modnie, tylko
dresy, za to z 5 paskami. Widocznie dwa otrzymał w promocji, a na
podkoszulkę już nie starczyło - tak pomyślałem. Drapał się po
swoim pulchnym brzuchu i przyglądał mi się badawczo.
- Co tam masz? -zapytał wskazując na kartki w
mojej dłoni.
- Nie wiem. Zabrałem z kontenera na gruz z
domu naprzeciwko, ale to po niemiecku.
- Monika jest germanistką – odpowiedział i
popatrzył na siostrę.
Stała dalej w drzwiach, patrząc na mnie
nienawistnym wzrokiem. Czarne obwódki jej oczu, nabrały jeszcze głębszego
odcienia. Zastanawiałem się, czemu nie potraktowała tego seksistowskiego gestu,
jako daru z nieba. Przecież przy jej urodzie, każdy normalny facet omija ją szerokim
łukiem. Chyba że otaczają ją sami niezdrowi zboczeńcy, jak ja.
- Dobra, przetłumaczę to, ale ten tam –
powiedziała wskazując na mnie wymalowanym na czarno paznokciem – musi mnie
przeprosić.
- Może jeszcze z różą w dupie? - zapytałem
ironicznie.
- A żebyś wiedział – wysyczała przez zęby.
Negocjacje trwały długo. Dopiero biletami do
kina dała się udobruchać . Poszliśmy do kuchni i usiedliśmy przy drewnianym
stole. Tomasz zaparzył kawę z fusami Jej czerń idealnie współgrała z
czernią Moniki. Jej czarną bluzą, czarnymi od czarnej szminki ustami i
czarnymi paznokciami na końcach kiełbaskowatych palców, które wystawały z dłoni
przypominających kajzerki. Pociągnęła łyk kawy, siorbiąc przy tym i
zaczęła czytać kartkę, tłumacząc na polski:
Stopniowy rozpad stanu emocjonalnego mojej
osoby osiąga już swoją kulminację. Punkt przegięcia amplitudy stanu
emocjonalnego zbliża się nieuchronnie. Moje małżeństwo jest w stadium
kryzysowym. Żona nie radzi sobie z moją chorobą psychiczną. Dziś w urzędzie
NSDAP wydarłem się na babę w kancelarii, po tym jak mi powiedziała, że ona
informacji nie udziela. Zaczynam etykietować ludźmi nazwami owadów. Sprowadzeni
do tej roli są po prostu łatwi do rozdeptywania. Nikt z nas, nigdy, nie czuł
wyrzutów sumienia, miażdżąc pod swoim obcasem pędzącego po drodze żuczka. Ku
przerażeniu Frau żony pierdolnąłem 4 egzemplarzami Mein Kampf o ścianę i
wyszedłem. Jestem chodzącą Wunderwaffe. Nikt nie wie, kiedy eksploduję.
Greta krzyknęła na jakiegoś kolesia, a on wyszedł ze swojego
Volkswagena i ruszył wściekle w naszą stronę. Rzuciłem Main Kampf o szybę
i powiedziałem, że gościa zabiję, jak Untermensch. Wtedy w moich oczach płonęła
żadza zabicia, niczym ogień piekielny. Untermensch uciekł ku swej
chwale. Pogarsza mi się z dnia na dzień. Słyszę głosy. Stresy, stresy,
stresy. Nie mogę się dogadać w firmie. Her Grabke na moje próby racjonalnego
załatwienia sprawy budowy portu barek nad Odrą, odpowiada irracjonalnością i
tylko pogarsza mój stan. Mówi mi, bym się nie martwił. On sprawy poprowadzi,
najwyżej umrze…. Nie wiem, co on sobie myśli.
- To pierwsza - powiedziała,
przekładając kartki.
- Teraz druga! - wykrzyczałem podniecony.
Popatrzyli na mnie tak, jak rodzice
patrzą na swoje niedorozwinięte dziecko. Monika wzięła kolejny łyk gęstej jak
smoła kawy i czytała:
Fuzja jest niestabilna, tracę panowanie nad
eksperymentem. Z eksperymentu na własnej osobie zmienił się na eksperyment ma
materii martwej. Jak wiemy, materia nieożywiona może zostać ożywiona
tylko pod wpływem sił twórczych (rzekłbym stwórczych, ale wówczas by wyszło, że
mam kompleks Boga). Otóż proces przemian wewnętrznych ukierunkował się na
proces budowy nowego człowieka. Wraz z moim asystentem, zażywszy owej dziwnej
substancji sprzedawanej przez Rabiego Mordechaja, przystąpiliśmy do budowy
fotela elektrycznego. Kiedy go ukończymy, będziemy potrzebowali zwłok
człowieka, zabitego przez tygrysa. Albert ma zamiar sprowokować wypadek na
wybiegu dla tygrysów w naszym zoo, a ciało wykradniemy z kostnicy.
- Czekaj - powiedziałem - czegoś tutaj
brakuje. No tak! Pudła na kontenerze – krzyknąłem i wybiegłem przed dom.
Po kontenerze nie było śladów, tak samo po robotnikach. Musieli skończyć robotę
wcześniej. Wróciłem z zawiedzioną miną.
- Zabrali - powiedziałem rozczarowany.
- Zobacz - powiedziała Monika - na
jednej z kartek jest jakiś adres, to chyba Bergiusstr 20, Deutsche Lissa.
- Skoczylasa 20, w Leśnicy - odpowiedział bez
wahania Tomek.
Spojrzeliśmy na niego zaskoczeni.
·
Skąd wiesz?
·
Pod
spodem jest polskie tłumaczenie...
***
Nie minęło 20 minut, a byliśmy pod tym
adresem. Wrocław, Leśnica, Skoczylasa 20. Kamienica była stara, brudna, niegdyś
chyba biała i obdrapana, ze spadzistym dachem, pokrytym starą,
czerwoną dachówką. Ogrodzenie było równie stare, pordzewiałe i
zniszczone. Ogród zarośnięty wysokimi, wyschniętymi chwastami. Potężne,
odrapane, drewniane wrota strzegły wejścia do środka. Nacisnąłem klamkę i
pchnąłem. Wrota ustępowały powoli, skrzypiąc i chwiejąc się na zardzewiałych
zawiasach. Ze środka buchał fetor oddawanego przez lokalnych żuli moczu,
zmieszany z zapachem stęchlizny i wilgoci. Ostrożnie weszliśmy do środka…
Panował
tam półmrok. Wychodzące na podwórze okna nie dawały dobrego światła. Spojrzałem
na schody, stare i drewniane. Do schodów była przymocowana balustrada.
Zniszczona, również obdrapana, odsłaniająca nagie drewnospod
niezliczonych warstw farby, nakładanej przez nieznanych malarzy.
Położyłem dłoń na balustradzie i poczułem jej chwiejny stan. Nie była już
bezpiecznym oparciem, które dawała minionym pokoleniom,wdrapującym się na
piętro domu. Szczeble, które przypominały swoją formą kręgle, były
poszczerbione i wybrakowane. Tomasz przyklęknął na pierwszym schodku i pochylił
się nad balustradą. Lustrował jej poręcz i szczebelki, badał wszystko
dokładnie, delikatnie pieszcząc dłonią. W pewnym momencie, ku mojemu i
Moniki zdziwieniu, z wewnętrznej kieszeni kurtki wyjął stare zdjęcie i
przyjrzał się jeszcze raz balustradzie. Policzył szable i podszedł do
przedostatniego przed półpiętrem, w miejscu, gdzie balustrada zakręcała. Kucnął
i postukał kosteczkami palców w drewniany szczebelek. Potem silną dłonią
chwycił i przekręcił szczebel, który nie bez oporu zaczął się odkręcać.
Tomasz odwrócił się nagle i rozejrzał się po klatce, jakby sprawdzał, czy
nikt na niego nie patrzy. My patrzyliśmy, ale sprawiał wrażenie, jakby nas nie
widział. Uspokojony wrócił do odkręcania. Kręcił powoli, potem coraz szybciej,
łapczywie, jak wygłodniały człowiek. Wreszcie uwolnił szczebelek i wstał
wyprostowany. Przyglądał się drewnianemu elementowi konstrukcji bardzo
dokładnie. Po chwili wyciągnął z kieszeni dziwne okulary, założył je,
zmarszczył brwi i mruczał coś do siebie. W soczewkach odbijały się dziwne
znaki, których oko nieuzbrojone w tego typu szkła korygujące, dostrzec nie
mogło. Uśmiechnął się i schował okulary. Wyciągnął z kieszeni foliową torebkę z
owadzim logo jednej z sieci handlowych i schował szczebelek. Otrzepał
kolana, poprawił kurtkę i trzymając reklamówkę, ruszył ku pierwszemu
piętru. Kiedy był na ostatnim schodku, zamarł przerażony. Wpatrywał się w
okno, a właściwie w parapet.
- To z pewnością jest ektoplazma – powiedział
Tomasz, jednocześnie zanurzając palec w lepkiej, białej cieczy na parapecie.
Powolnym ruchem podniósł go na wysokość nosa, powąchał i wsadził do ust. Grymas
niesmaku wykrzywił mu twarz.
- Nie wiedziałem, że to, co zostawiają duchy,
jest takie gorzkie.
- Nic się nie znasz – powiedziała Monika,
odpychając go od parapetu, na którym znajdowała się plama z tajemniczej cieczy.
Pochyliła się, wypinając ubrany w obcisłe dżinsy, olbrzymi tyłek. Spodnie lekko
zsunęły się na dół odsłaniając paski czarnych stringów, które pozostały
na tłustych biodrach.
- To z pewnością nie jest ektoplazma –
powiedziała triumfalnie wstając .
- Jak nie ektoplazma, to co?! – zapytał
wzburzony Tomasz.
- Sperma.
Stałem przed schodami i nie wierzyłem własnym
oczom. To, co się działo przede mną, nie miało żadnego sensu. Tomasz okręcający
szczebel balustrady, jego dziwne zachowanie, reklamówka z biedronką i sperma na
parapecie. Przynajmniej to ostatnie byłem w stanie sobie wytłumaczyć, wszak
mógł ją zostawić jakiś miłośnik pornosów, który akurat przyszedł tu sobie
ulżyć, lub podglądać kobiety mieszkające w bloku naprzeciwko. Cała reszta
pozbawiona była sensu. Chciałem coś powiedzieć i już otwierałem usta, aby
wyrazić swoje zdziwienie, kiedy moją uwagę przykuło coś innego. Na
półpiętrze, w rogu korytarza, tuż obok miejsca, gdzie stali Tomasz i Monika,
była dziwna plama czerni. Jakby cień był głębszy w tym miejscu. Nie
dochodziło tam światło, wpadające wąskim snopem przed okno wychodzące na
rozległe podwórze, za którym stał 10-piętrowy blok. Przyglądałem się
przez chwilę temu mrocznemu miejscu i wówczas wydało mi się, że coś zobaczyłem.
Istotę, czy aktywność. Coś jakby ukształtowany w humanoida mrok, o wysokości
człowieka, który wskazywał wyciągniętą ręką na odwróconego do niego plecami
Tomasza.
- Za Tobą! - krzyknąłem.
Tomasz odwrócił się gwałtownie.
-Co?Gdzie?! Tu nic nie ma!
- Coś mi się przywidziało - odpowiedziałem zmieszany
- Łapacz piersi się wystraszył - powiedziała z pogardą
Monika.
- Słuchajcie. Musicie mi wszystko wyjaśnić! Koniecznie.
Ty - powiedziałem, gestem wskazującym na Tomasza, natychmiast mi wyjaśnij co to
za dziwna akcja z tym szczeblem. A Ty - powiedziałem, wymierzając palec
wskazujący do Moniki - wytłumacz się, skąd znasz smak spermy!
Nastała niezręczna cisza, którą przerwało
głośne, pierdnięcie Tomasza.
- Szczebelek mi się przyda , restauruję stare meble -
powiedział i podał mi zdjęcie, na którym był Tomasz w towarzystwie szlifierki,
naprawiający starą szafę.
- A ja smak spermy znam z praktyki - odpowiedziała
poważnie Monika.
- To chyba wszystko jasne - powiedział Tomasz i ruszył na
piętro.
- Chwileczkę - powiedziałem - Czemu idziemy na piętro?
Przecież jest parter.
- Ale ja jestem na piętrze - stwierdził Tomasz i sapiąc,
zniknął za drzwiami.
Monika poszła za bratem ,a ja, nie mając nic
do stracenia, ruszyłem schodami na górę. Kiedy mijałem miejsce, w którym
widziałem ów cień, poczułem dziwny dreszcz, jakby ukłucie szpilki,prosto w
serce. Zatrzymałem się i spojrzałem w mrok. Nie dostrzegłem tam nic
niepokojącego. Otworzyłem drzwi i dołączyłem do Moniki i Tomasza, i zamarłem.
Moim oczom ukazała się oniryczna scena, tak pozbawiona sensu, że aż nierealna.
Nie byliśmy już w pokoju, ale na pustyni, na ziemi lub też innej planecie, bo
nie do końca byłem pewien, gdzie jesteśmy. Na nieboskłonie widniały 4
wielkie księżyce, których poorane meteorytami powierzchnie były aż nazbyt
dokładnie widoczne. Przed nami, na spękanej od słońca, suchej ziemi, stał
mężczyzna, ubrany w skórzany płaszcz i kapelusz. Spoglądał na coś, co
przypominało wijące się po ziemi, ludzkie ciała, w stanie dalekiego rozkłady.
Widok był przerażający. Ropiejąca skóra jednego, pękała pod dotykiem drugiego
ciała. Odmieńcy wili się w konwulsyjnych drgawkach. Ich przerzedzone włosy,
pełne odchodzących kawałków skóry, pokrywała jakaś dziwna, lśniąca substancja.
Jeden z osobników szczerzył w ropiejącym uśmiechu swoje pożółkłe,
połamane zęby. Żółtawa ślina spływała z kącików ust, a jego wypełnione krwawą
siateczką białka oczu, napawały mnie przerażeniem. Cofnąłem się instynktownie
przed spojrzeniem istoty i nastąpiłem na kruchą taflę szkła. Odgłos kruszonego
szkła zwrócił na mnie pozostałe oczy. Nagle dwie ogniste salwy,
wydobywające się z trzymanego przez mężczyznę w płaszczu browninga, przerwały
ciszę. Odmieńcy padali, rozpryskując się po ziemi. Krew, ropa i mózgi wypełniły
klepisko zapachem śmierci. Przetarłem oczy i zbaraniałem. Tomasz i Monika stali
pośrodku pustego pokoju, którego zielone ściany pełne były łuszczącej się
farby. Ze ścian krwawiły tynkiem dziury po wyrwanej instalacji, przypominając
rozerwane żyły.
- Widzieliście to? - zapytałem.
- Ale co? - zapytała Monika.
- No księżyce, mężczyznę, mutanty.
- Dobrze się czujesz? - zapytał ze zmartwieniem Tomasz.
- Aus der Kriegsschule des Lebens: Was mich nicht
umbringt, macht mich stärker. - wyrecytowałem w języku wroga.
- Co?! - zapytała zdziwiona Monika.
Nie odpowiedziałem. W tym momencie suma
wszystkich strachów w moim umyśle była liczbowo większa niż waga mojego ciała,
wyrażona w gramach lub suma pieniędzy wydawanych w Polsce na prostytutki. Moje
oczy stały się wielkie, źrenice otwarte ponad granice możliwości. Siateczka
czerwonych naczyń krwionośnych pokryła moje białka. Drżącą dłonią wskazałem na
róg pokoju. Monika i Tomasz odwrócili się i równie gwałtownie zamarli w
stuporze katatonicznym. W rogu pokoju, za przewróconą szafą, jakaś para bezdomnych
żuli uprawiała miłość. On, łysiejący, z posklejanymi włosami, brodaty dziad,
pieścił ją, żulicę, z delikatnością wirtuoza. Zanurzony pomiędzy
podniesionymi do góry, brudnymi, pełnymi żylaków nogami żulicy język mężczyzny
sprawiał, że szczytowała co chwilę. Najlepszy bezdomny, najlepszy kochanek.
Grał na płatkach jej starczego sromu, jakby to ona sama robiła. Dreszcze
rozkoszy targały jej ciało, obwisłe, pociągłe niczym uszy jamnicze piersi
unosiły się pod mocnym oddechem podniecenia. Jej policzki rozpalone, usta
szeroko rozwarte, zęby połamane i pożółkłe, oddech gorący, ochrypły od
wódki i głośny. Pieściła jego tłuste, zawszone włosy rękoma i tańczyła
biodrami do pary z jego suchymi ustami. Była w siódmym niebie. Bóg sexu
zakopany w niej. Język mężczyzny spijał nektar z jej przekwitłego kwiatu, jego
brudne palce, z połamanymi paznokciami pieściły jej łono wzmacniając efekt. Nie
mogła już dłużej. Podciągnęła go ręką i zachęciła do penetracji. Ah jaki
pomarszczony i brudny był jego diament. Wszedł w nią delikatnie, jak kołek
uderzony młotkiem wchodzi w suche, nienawiercone drewno. Najpierw powoli jak
żółw, ociężale, a potem nie wytrzymał i rąbał ją jak drwal drzewo. A ona
dyszała, syczała. Objęła go mocniej, aby wzmocnić odczucie. On, niczym
ogier rozpłodowy, pędził w niej szalenie. I kiedy już czuł, że się zbliża.
Kiedy plemniki wraz z całym płynem ustrojowym rozpoczęły szaleńczą pogoń
wychodząc z jąder i niczym rzeka ruszyły nasieniowodem, aby wytrysnąć w niej,
Monika nie wytrzymała:
- Chyba się zaraz porzygam, nigdy nic
bardziej obrzydliwego nie widziałam!
To wywołało nieprzewidywalną reakcję.
Armia plemników pod znanym im sygnałem zawróciła i ruchem fali wstecznej wpadła
do jąder z taką siłą, że długo przetrzymywany bąk wyleciał poprzez jego
pośladki wraz z treściami fekalnymi, wprawiając przy tym pośladki w
głośne wibrowanie. Żulica patrzyła to na niego, to na nas, bardzo przerażona.
On, niezrażony otaczającym smrodem , wstał i podciągnął portki pełne gówna i
powiedział:
-Wypierdalać! Kim jesteście, aby nam przeszkadzać!
- Jesteśmy poszukiwaczami duchów ze stowarzyszenia .9 -
oświadczył im Tomasz, jednocześnie z ciekawością patrząc to na nagą
żulicę, to na przeciekające fekaliami spodnie żula.
Oczy żula błysnęły szaleńczym blaskiem.
-Wiedziałem, że do mnie przyjdziecie - powiedział. ...
- O czym Ty mówisz dziadku... - zaczęła Monika i zamarła
w połowie zdania
Dziadek ściągnął spodnie, i kucnął w pozycji
narciarza. Po chwili oddał na podłogę olbrzymi, śmierdzący i rzadki stolec.
Wyraźnie zadowolony, naciągnął spodnie i popatrzył na nas już przyjaźnie.
Odwrócił się do żulicy i kazał jej wypierdalać, bo musi z nami poważnie
porozmawiać.
- Usiądźcie - powiedział przyjaźnie.
- Ale gdzie ? - zapytałem dość zmieszany, bo w pokoju,
poza przewróconą szafą nie było, żadnych mebli.
- Na podłodze - powiedział.
Mężczyzna chciał usiąść obok nas, lecz Monika
powstrzymała go gestem, pokazując na migi,jak śmierdzi.
- Muszę powtórzyć, że chyba na was czekałem - powiedział
dość poważnie.
- Serio? - odpowiedziałem zdziwiony.
- Tak, chciałbym Wam opowiedzieć moją historię i historię
tego miejsca. Pewnie nie uwierzycie, ale ten dom nie był tak zapuszczony
jeszcze dwa lata temu. Był zamieszkany przez moją rodzinę i był piękny.
- To niemożliwe - krzyknęliśmy oboje.
Mężczyzna uśmiechnął się smutno i rozpoczął
swoją opowieść.
- Przychodzili co dnia. Późnym wieczorem, kiedy osiedle
kładło się spać. Stali tam, - wskazał miejsce za podwórkiem, tuż obok
ogrodzenia, gdzie stała budka z piwem, kawałek muru i szopa - Mężczyźni w
bluzach z kapturem. Często widziałem przez okno tylko kontury ich ciał,
niewyraźne figury poruszające się w mroku. Agresywne ruchy, naśladujące
uderzenia. Towarzyszyły im zawsze pomarańczowe ogniki, które wędrowały na
wysokość twarzy i opadały lotem chaotycznym na wysokość pasa, aby znów podnieść
się ku górze. Kiedy błyskały się, wówczas pojawiał się dym. Często w obłoku
kłębów dymu, widać było czarne kształty butelek, które przykładali do ust.
Słyszałem też ich odgłosy: dzikie śmiechy, syk otwieranych butelek, kaszel i
przekleństwa. Coś ciągnęło ich w to miejsce. Przybywali tu tłumnie. Jakby na
wezwanie nieznanej, potężnej siły. Najpierw pojawiał się jeden. Stał tam przez
chwilę, oświetlony bladym, neonowym blaskiem ekranu smartfona. Stał oparty o stary,
ceglany mur, który odgradzał poniemiecką szopę od drogi. Z czasem schodzili się
pozostali. Szli z odległych krańców osiedla, prowadząc psy na smyczy. Skradali
się pod osłoną nocy, ciągnęli do kolegów. Wydaje mi się, że już wówczas
słyszeli tajemniczy głos, który ich wzywał. Zawsze w tym samym miejscu, tuż
obok mego domu, na tym dzikim terenie, pomiędzy dwoma posesjami. Zawsze w
kręgu. Dziwne to było miejsce niby w centrum, lecz na uboczu. Porośnięte
rzadkimi drzewami i noszące ślady dawnej drogi. Kawałek trawy, jakże przez nich
ukochany. Ludzie mówili, że dawno temu, tuż po wojnie zginął tam
człowiek. To było dziwne miejsce. Tam było ciemno. W dzień cień wydawał się
głębszy niż pozostałe cienie a nocą, mrok czarniejszy niż gdzie indziej. Stali
tam zawsze, zebrani w grupkę, jakby się bali. Rytuał zaczynał się zawsze
tak samo, kiedy po krótkich przywitaniach, polegających na przebijaniu piątki
zgiętą ręka i siłowaniu się przez chwilę, opuszczali to Miejsce idąc do
pobliskiego sklepu. Tam, ustawiali się grzecznie przy ladzie , karnie
kupowali piwo i ćwiarteczki, uwodząc piersiastą sprzedawczynię, w której to
mocy leżało sprzedanie lub niesprzedanie upragnionych trunków. Potem, wracali
ukradkiem w to Miejsce. Stali tam długo pijąc i paląc. Oddawali, niczego
nieświadomi ofiarę ze swego zdrowia nieznanemu bóstwu. Darli się przy tym i
śmiali tubalnie, choć ten charczący rechot, śmiechem nazwałby tylko życzliwy
obserwator, a ja takim nie byłem. Patrzyłem na nich często ukryty w
cieniu pokoju na pierwszym piętrze, spoglądając zza uchylonej firanki. Tamtego
dnia, a raczej nocy, moją uwagę przykuło jednak coś innego. W rogu ogrodu, tuż
obok miejsca, gdzie stali nieznani mi bywalcy, była dziwna plama czerni. Jakby
mrok nocy był głębszy w tym miejscu. Nie dochodziły tam światła stojących za
płotem latarni. Przyglądałem się przez chwilę temu miejscu i wówczas
wydało mi się, że coś zobaczyłem. Nie byłem pewien czy dobrze widziałem. Bardzo
chciałem tam pójść, ale stojący obok płota pijacy, powstrzymywali niewidzialną
siłą. Patrzyłem to na nich i na to Miejsce , a i im bardziej patrzyłem, tym
bardziej byłem pewien, że tam coś jest. Zwierz? Pomyślałem Może kot ? Cokolwiek
to było, intrygowało mnie. Przywołało mnie swoją tajemnicą. Czułem
nieprzemożoną potrzebę jego obejrzenia. Nastała 23. Zegar wyświetlał późną
godzinę. Księżyc swoją srebrzystą tarczą rozświetlał mroki nocy, skrząc się na
zamarzniętej trawie. Mężczyźni odeszli. Cicho zszedłem po schodach. Będąc w
samej piżamie, ubrałem buty oraz kurtkę i wyszedłem na dwór. Zimno szczypało po
twarzy. Automat uruchamia lampę ledową, oświetlającą wjazd na posesję, ale ja
skręciłem w prawo. W głąb ogrodu. Nasz ogród nie był duży. Szeroki na około 10
m i długi na 25. Po środku przeraźliwie ciemny, mimo stojących obok latarni. Ruszyłem
wolnym krokiem,czując nierówną zmarznięta ziemię pod moimi butami. Krok za
krokiem zbliżałem się do tego Miejsca. Odkryłem, że jest tu dziwnie cicho.
Dopiero po chwili zorientowałem się, że nie słyszę głosów miasta, ani nawet
człowieka przechadzającego się z psem, tuż obok. Ten człowiek, sprawiał
wrażenie jakby mnie nie widział. Spojrzałem wstecz, gdy właśnie zgasła lampka
ledowa wyłączona przez czujnik czasu. Wówczas poczułem To pierwszy raz. Ową
przerażającą obecność, tuż obok. Ten człowiek, sprawiał wrażenie jakby mnie nie
widział. Staliśmy tam w ciszy, doskonale mierząc się wzrokiem. Ów, humanoidalny
cień, ciemniejszy niż najczarniejsza noc wyciągnął do mnie dłoń i przemówił
niemo, czarnymi ustami. Poczułem, jak moje ciało przeszywa dreszcz strachu,
kiedy uświadomiłem sobie, że ów głos słyszę w środku mojej głowy.
- Idź na strych, tam w kominie jest rozwiązanie Twoich
problemów - dziwne słowa, przetoczyły się przez mój umysł.
Chciałem zapytać, ale cień zniknął i znowu
słyszałem odgłosy świata.
- I co było dalej? - nie wytrzymała Monika
- Co było dalej? Dalej był już tylko mrok -odpowiedział
żul, smutnym głosem.
- Ale poszedł Pan na strych? - dopytywał się Tomasz
- A i owszem.
- I co znalazł tam Pan coś? - nie wytrzymałem
- Znalazłem.
- Ale co!? - wykrzyczała Monika
- Znalazłem to - powiedział żul - i wyciągnął z
kieszeni małe metalowe pudełko. W środku, była złożona, bardzo starannie kartka
papieru, zapisana ręcznym pismem, pełna przedziwnych rysunków przedstawiających
mebel - krzesło oraz różnych inskrypcji.
Przyjrzałem się kartce i podałem Monice.
- To po niemiecku i łacinie - twierdziła oglądając
kartkę, która trzymała z obrzydzeniem. - Nie ma pan świerzba? To się łatwo
przenosi?
- Skup się na kartce - wysyczał Tomasz.
- Tu jest opis czegoś, co przypomina krzesło elektryczne,
ale jest zasilane zaraz energią karmiczną? To nie ma sensu - stwierdziła Monika
- A i ma - odpowiedział żul.
- Nie rozumiem .
- To co trzymasz w ręce - wskazał na kartkę, którą Monika
trzymała w swojej pulchnej dłoni - to instrukcja budowy krzesła karmicznego,
które otwiera portal pomiędzy światami. Aktywują je zaklęcia, które są opisane
po łacinie. Aby to krzesło uruchomić, konieczne są zwłoki człowieka, które
uwalniając energię duszy, zasilają całe urządzenie.
- Chwileczkę - przerwał podniecony Tomasz i wyciągnął z
kieszeni kartki które przyniosłem z kontenera. Dziś znaleźliśmy coś, co ma
również niemieckie korzenie i wydaje się łączyć z tym co Pan nam tutaj
opowiada.
- W jaki sposób - zapytał zaciekawiony żul.
- Te kartki znalazł on - powiedział wskazując na mnie
brodą. - Tutaj jest opisane coś, o kradnięciu zwłok i budowie fotela
elektrycznego. Wszystko po niemiecku. I ten adres. Monika, podają tą kartkę. O,
to to samo pismo!! - wykrzyczał w triumfie.
- Wspaniale! Powiedziała Monika - jej olbrzymie piersi
falowały pod podwójnym podbródkiem.
- Mamy trop! - krzyczał triumfalnie.
- Ale co to oznacza? - zapytałem.
- Najprawdopodobniej to, że macie notatki tego, który
ukrył instrukcję budowy tego krzesła na moim strychu - odpowiedział bardzo
racjonalnie żul.
Siedzieliśmy tam w ciszy, rozkoszując
się związkiem logicznym pomiędzy naszymi odkryciami. Elegancja wynikania
logicznego napawała nas spokojem i dumą.
- A pan zbudował to krzesło ?- zapytała nagle Monika.
- A jakże - odpowiedział żul.
- I zadziałało?!
- Oczywiście - odpowiedział z demonicznym
uśmiechem.
- Ale jak?
- Jest w piwnicy, jak chcecie, możecie je zobaczyć.
To było jak hasło do natarcia. Wstaliśmy i
pobiegliśmy pędem na zewnątrz, na klatkę schodową, potem na parter i wąskim
drzwiami pod schodami do ciemnej piwnicy. Drogę oświetlało nam słabe światło z
ekranów telefonów komórkowych. Piwnica była, ciemna, śmierdząca. Przez
zakratowane okna, które przykryte były deskami nie wpadało światło. Pośrodku pokoju
stało ono, zbudowane z nierównych deskę i pokryte blachą krzesło wielkości
fotela z wieloma przewodami biegnącymi do olbrzymiego pulpitu pokrytego
manometrami i zegarami. Samo krzesło przypominało mi sprzęt, jaki widziałem na
wystawie narzędzi tortur. To miało nierówne wymiary, było niesymetryczne,
miało toporne, prymitywne kształty. Poręcze były wyposażone w kolce i
zapięcia do utrzymywania kogoś w bezruchu, a na siedzisku miało olbrzymi
stalowy pręt, który niczym fallus sterczał do góry.
- To jest to - usłyszeliśmy głos żula za plecami.
Stał przy wejściu, przygarbiony,
nienaturalnie muskularny, z potwornie wydłużonymi rękoma. Jego palce zamieniły
się w długie, kościste szpony. Jego twarz była sucha i pomarszczona a oczodoły
ciemne i pozbawione oczu. Z psiego pyska, jaki mu się pojawił, kapała ślina.
Połamane, żółte zęby szczerzył w przerażającym uśmiechu.
- Długo na was czekałem - wypowiedział przerażającym
głosem, pełnym charkotu, który przypominał demoniczny ryk, pradawnego zła.
Cofnęliśmy się do tyłu i zbiliśmy się w
trójkę przerażeni. Żul, a raczej potworność, jaka z niego powstała szedł
w naszą stronę. Poruszał się koślawo, ciągnąc jedną nogę i wyciągając w naszą
stronę przerażające szpony. Czułem, jak dławi mnie strach ijak spocona ze strachu
dłoń Monik zaciska się na moje ręce.
- Zróbcie coś - powiedziała błagalnym głosem.
Tomasz! - krzyknąłem - reklamówka z Biedronki!
Tomasz spojrzał na mnie zdziwiony i po chwili
zdziwienie ustąpiło miejsca triumfalnemu uśmiechowi. Sięgnął do ręki i wyciągnął
odkręcony szczebel balustrady, który z nieznanych powodów, świecił runami,
które rozbłysły się rubinowym blaskiem na jego powierzchni. Również stało się
coś niesamowitego z reklamówką. Biedronka ożyła i wyszła z niej, stając
pomiędzy nami, a żulostworem.
- Ja pierdolę - wyjęczała przerażona Monika - to
wszystko nie ma sensu.
Tomasz, dzierżąc w dłoni runiczny szczebel do
niemieckiej balustrady schodowej, przeskoczył przez biedronkę i zaatakował
stwora. Tak mi się wydawało, gdyż zanim wylądował , potężne łapy przecięły
powietrze z przeraźliwym świstem i rozdarty go na pół. Tomasz opadł na podłogę,
rozlewają się flakami i krwią. Runiczny szczebel potoczył się pod krzesło.
Monika wrzeszczała w panice, wyrywając się z mojego uścisku, próbując podbiec
do brata. Przerażenie mieszało mi w zmysłach. Stwór zdeptał biedronkę i ruszył
w naszą stronę. Monika przywarła do mnie, drżąc cała.
- Zrób coś do kurwy nędzy! - wykrzyczała.
Lecz mnie opuściła odwaga, nie czułem się na
siłach, aby zmierzyć się z ową potwornością, pradawnym złem, które zalęgło się
w tym domu. Wówczas to mój umysł racjonalny przejął kontrolę. Pierwotne
instynkty wzmocnione potęgą umysłu, ukształtowanego przez dwa lata studiów na
Politechnice Wrocławskiej wzięły górę. Pchnąłem Monikę w stronę stwora, a sam
popędziłem do drzwi wyjściowych z piwnicy. Kątem oka dostrzegłem, jak stwór
odrywa głowę od pulchnego ciała Moniki i ociekający krwią czerep wsadza w swoją
paszczę.
- Jeszcze się zobaczymy - wysyczał.
Lecz ja już biegłem, przez podwórko. Kiedy byłem
na ulicy, skierowałem się w stronę pętli tramwajowej, zostawiając za sobą to
wszystko.
Wrocław 01.09.2021
Komentarze
Prześlij komentarz