Opowiadanie absurdalne - Łowcy Głów ( 2012 rok)
Rozmowa
kwalifikacyjna nie poszła tak, jak oczekiwałem i nie otrzymałem wymarzonej
posady. Siedziałem tam, w gabinecie łowcy głów, 1600 cm nad powierzchnią
chodnika i przeczuwałem najgorsze. Za oknem dojrzewał letni dzień. Powietrze
pełne ozonu, jak to po burzy, było ciężkie i wilgotne. Chwilowa ochłoda, jaką
dała ta poranna nawałnica, teraz z bezlitosną siłą unosiła się do góry i
odbierała dech. Bezrobotni, niedoszli milionerzy, młodzi, ambitni absolwenci,
prestiżowych uczelni siedzieli na korytarzu czekając na swoją kolej. Tu gasł
ich duch młodości. Tu zostanie za chwilę zdeptane ich marzenie o zmienianiu
świata i tak też się stało z moim. Spożywałem wtedy napar z kawy, wyprodukowany
przez jakże wspaniały ekspres firmy Krupps. Drogi i bogaty w funkcje. Stał na
wyeksponowanym miejscu, demonstrując potęgę korporacji, do której jeszcze rano
marzyłem się dostać. Na ekranie komputera, który stał przed moim rozmówcą,
wykres WIG 20 wyglądał jak postrzępione brzegi kartki papieru. Pikował w dół a
mój interlokutor był bardzo niezadowolony.
-
Cholera - zaklął pod nosem- Cholera, jak tylko pan wszedł, akcje poleciały.
Wokół Pana jest zła aura. Tak, przyjęcie Pana w grono naszej rodziny może
spowodować opłakane skutki. Możemy zbankrutować albo pogrążyć się w sodomii.
Nie wiem, co za Panem idzie, ale przynosi Pan ze sobą pecha i smród porażki.-
odpowiedział pełen nieuzasadnionej na mnie złości.
-
Ale.. - zacząłem i nie skończyłem.
Wykres
WIG 20 stał się w pewnym momencie czerwony i takiego samego koloru nabrała
twarz mojego rekrutera. Spojrzał na ekran rozdymając policzki i poluzował
krawat. Następnie odwrócił się do mnie gwałtownie wrzasnął:
-Żadnego,
ale! Proszę stąd wyjść! Nie przyjmujemy Pana! Won! Wynocha, ale już! - wstrzelił w moją stronę! - Aha i proszę
powiedzieć tym bałwanom na korytarzu, że też ich zwalniam!
-
Ale oni jeszcze nie zostali przyjęci - replikowałem
-
To nie szkodzi- Zwalniam ich z obowiązku rozmowy ze mną. DO WIDZENIA!
I
wypchał mnie z sali pokazując wszystkim pojednawczy gest pokoju w postaci
uniesionego środkowego palca. Szedłem korytarzem półprzytomny ze złości i
smutku, a w mojej głowie kotłowały się
myśli. Jakim prawem ten człowiek, złym słowem, zranił mnie tak bardzo. Dlaczego
swoją życiową frustrację, nieumiejętność grania na giełdzie i stratę wyładował na
mnie i mnie podobnych. Czy dlatego, że nie mam pracy? Wyszedłem z bramy i
spojrzałem na rynek. Słońce prażyło niemiłosiernie, a ja miałem wrażenie, że
mój garnitur to płaszcz pokutny z włosiennicy. Palił mnie i grzał. Wtem przede
mną wyrósł jak spod ziemi Kibic Bartłomiej. Ubrany w drogi garnitur i okulary.
-
Co tam chłopie - wykrzyczał - Kupę hmm minut! Widzę, że jesteś markotny i
wnioskuję, że rozmowa kwalifikacyjna nie poszła dobrze. Ale nie martw się. My
musimy sobie pomagać.- mówiąc te słowa wyciągnął białą wizytówkę, która mi
wręczył i jednocześnie nachylił mi się do ucha szepcąc
-
Bądź tam o 9:00 jutro rano. Jest dobra robota. Powołaj się na mnie!
-
Ale...
-
Żadnego ale! Adios amigo!
Powiedział
i rozpłynął się w powietrzu.
II.
Jak
wróciłem do domu, tego nie pamiętam. Dość powiedzieć, że spotkałem kumpli,
którzy postanowili mnie pocieszyć za wszelką cenę a pocieszanie utrapionego
przybrało formę sponsoringu. Stawiano mi kufle z piwem, te duże i te maleńkie a
jak z każdym wypitym stawałem się coraz mniej obecny i odpłynąłem do krainy
snu. I widziałem tam cuda i dziwy, kiedy rozwrzeszczany głos syreny, którą był
stojący na podłodze budzik, przyzwał mnie w stronę realnego świata. Leżałem
przez chwilę nie podejmując powiek i rozkoszowałem się kradnąc światu ostatnie
minuty mojego snu snu. Potem z trudem podniosłem ołowiane zasłony znad oczu i
patrzyłem przez chwilę w sufit. Kiedy już ukoiłem swój wzrok białą płaszczyzną,
powoli, w samych bokserkach zgramoliłem się z łóżka i upadłem. Wciąż byłem
pijany. Odbijając się od ścian dotarłem do toalety, i wyrzygałem się. Poczułem
się lepiej. Spojrzałem na zegarek i była 5:00. Liczyłem, że dojdę do siebie na
tyle, aby maskując miętówkami alkoholowy odór wydobywający się z mojej paszczy
udać się jeszcze na rozmowę kwalifikacyjną w miejsce wskazane przez
Bartłomieja. W sumie Aus der
Kriegsschule des Lebens: Was mich nicht umbringt, macht mich stärker. (ze szkoły wojennej życia: Co mnie nie zabija, to czyni mnie
silniejszym.) A mnie kac nie pokona. Przesiedziałem godzinę w gorącej kąpieli
pocąc się srogo i obmyślałem plan rozmowy. Około 7 byłem już na tyle trzeźwy,
że mogłem poruszać się ruchem falistym i zjeść jakieś tam śniadanie popite dużą
dawką środków na ból głowy w płynie.
***
Miejsce
wskazane przez Bartłomieja mieściło się pośród obdrapanych kamienic
śródmieścia. Wszedłem w zaszczaną klatkę schodową i drewnianymi schodami,
pamiętającymi Festung Breslau dotarłem na ostatnie piętro. Zapukałem a drzwi
otworzyła mi starsza pani, ubrana w elegancką garsonkę i zaprosiła do małej
poczekalni. Był to niewielki pokoik, w którym stało jej biurko i ksero. Było tu
jakoś dziwnie pusto. Po chwili otworzyły się drzwi i młody mężczyzna zaprosił
mnie do środka. Gwiżdżący świst, buczącego buldożera przebrzmiewał trzaskiem w
powietrzu. Okropny hałas uniemożliwiał spokojna pracę. Był tam drugi mężczyzna,
który spoglądał poprzez wysokie okno na otaczający go świat, paląc papierosa.
Niebo, drzewa, buldożery. Mechaniczne potwory na czterech kołach toczyły
zażartą walkę z matką ziemią. Swoimi ostrymi zębami, ryły w niej głębokie,
podłużne rany a ziemia krzyczała rykiem toczących się głazów. Wyrzucony przez
okno niedopałek papierosa spadał w dół kręcąc ósemki. Zamknął okno i poczułem w
powietrzu woń palonej kawy. Byliśmy sami, a ja zauważyłem jak wielki było to
gabinet. To nie gabinet! To była olbrzymia, długa na 12 metrów sala. Siedzieli tam w potężnym pustym biurze niczym
w grobowcu. Trzask świetlówki co chwilę przerywał martwą ciszę. Milczałem bo
nie wiedziałem, co powiedzieć. Mężczyzna, który stał przy oknie, przeszedł
poprzez boksy, niegdyś pełne pewnie interesujących ludzi. Dziś zionęły złowrogą
pustką. Dywanik kurzu przykrywał, każde miejsce. Podszedł do automatu i podniósł kubek,
cierpkiej, aromatycznej kawy.
-
Czy wie Pan co to jest mystery shopping? - rozpoczął patrząc w ścianę.
-
Nie wiem.
-
Mystery shopping to fundament, na którym zbudowany jest współczesny biznes.
Gdyby nie my, instytucje oferujące badania mystery shopping, pracodawcy nie
wiedzieliby, czy ich pracownicy wykonują zadania tak, jak zostało to założone w
procedurach pracy - skończył i podniósł kubek do ust. Chwilę rozkoszował się
wypitym płynem, a potem skrzywił się i przełkną głośno.
-
Tak! - krzyknął i odwrócił się gwałtownie, rozlewając kawę - To my jesteśmy
fundamentem skuteczności działania wielu firmy. My! Wykonujemy usługi mystery
shopping najlepiej ze wzytskich! Jesteśmy bezkonkurencyjni - mówił
podekscytowany.
-
Ale tu jest tak pusto - odpowiedziałem, siedząc na krześle.
-
Jest - potwierdził drugi mężczyzna i zbliżył się do mnie. Pochylił się w moją
stronę opierając dłonie o oparcie krzesła i rykną - Jest pusto! Przecież my to
wiemy! Nie wiem, po co to pan podkreślił - odpowiedział spokojnie.
-
Daj mu spokój - powiedział drugi, ścierając z koszuli plamy po kawie. - To nie
jego wina, że trochę się nam powinęła noga. Ale to już przeszłość. Mamy nowy
projekt. Genialny w swoim założeniu. Czy ma pan jakieś doświadczenie zawodowe?
- zapytał nagle
-
Nie mam - odpowiedziałem cicho i nieśmiało
-
To bardzo dobrze. Bardzo dobrze. Tak, jest pan idealnym kandydatem.
-
Ale ja nie zdążyłem o sobie nic powiedzieć.
-
Nie szkodzi. Brak doświadczenia jest najlepszym doświadczeniem.
-
Czy to nie dziwne, że brak czegoś jest jednocześnie pozytywnym atrybutem? -
wtrącił drugi
-
Nieważne. Przejdzie pan teraz szybkie przeszkolenie. Czy umie Pan pisać?
-
Tak - odpowiedziałem.
-
Doskonale. Szkolenie zakończone.
-
Jak to zakończone?
-
Proszę o pokwitowanie odbioru sprzętu firmowego: długopis sztuk jeden, notatnik
szuk 1, prezerwatywy sztuk 4.
-
Ale po co prezerwatywy? - zapytałem zdziowny.
-
Proszę Pana, może się zdarzyć, że będzie musiał Pan ukryć swoje narzędzie
pracy. A jak wiadomo najlepszą skrytką jest skrytka we własnej dupie. Nie
wyobrażam sobie używania notatnika wymagazego gównem.
-
We własnej dupie?
-
Tak! W szpitalu, kiedy Pana rozbiorą, tylko w dupie ukryje Pan notatnik - dodał
w konspiracyjnym tonie.
-
W szpitalu? - zapytałem bardzo zdziwiony
-
Tak w szpitalu. Podda pan badaniu mystery shopping standardy obsługi w pewnym
szpitalu. A konkretnie zbada Pan przestrzeganie procedury wycięcia ślepej
kiszki. Wytną Panu appendix vermiformis, a pan to opisze. Co pan na to ?
Siedziałem
jak wryty. Nie wiedziałem co powiedzieć. W końcu wpadło mi do głowy jedyne
sensowne pytanie.
-
A za ile?
-
Hmm a ile by Pan chciał dostać? - odpowiedział pytaniem na pytanie, ten co
trzymał kawę.
-
No czy ja wiem - zawahałem się - może z 40 tyś.
-
Mamy tylko cztery - rzucił drugi. - Bierze pan czy nie? Za 1 dzień pracy cztery
tysiące złotych, to naprawdę dużo, plus opieka medyczna, a sasm Pan wie jakie
łatwe są siostrzyczki a i usunięcie
woreczka robaczkowego jest dodatkowym bonusem- dodał w stylu amerykańskich
sprzedawców.
-
Hmmm - zawahałem się.
-
Dobra - rzucił ten od kawy.- Podpisujemy papiery. Obiecuję panu udział w
dalszych projektach, jak się ten powiedzie. - skończył i wręczył mi, zapisany
drobnym maczkiem kontrakt. - Proszę spokojnie przeczytać i podpisać.
Kontrakt
miał 50 stron, zapisany drobną czcionką. W połowie pierwszej strony byłem tak
zmęczony, że resztę już sobie odpuściłem, sprawdzając tylko, czy kwota
wynagrodzenia się zgadza. Postawiłem zamaszysty podpis i podałem kontrakt.
-
Chciałem prosić o zaliczkę - powiedziałem
-
Nie będzie panu potrzebna - odpowiedzieli pochylając się w moją stronę. - Właśnie zaczynamy - i wówczas straciłem
przytomność.
****
Obudziłem
się w karetce pogotowia. Tak przynajmniej mi się zdawało, gdyż słyszałem
charakterystyczny ryk syreny i czułem, jak siła grawitacji w wyniku gwałtownych
manewrów pojazdu sanitarnego przesuwała mnie pomiędzy barierkami noszy, na
których leżałem. Wzrok miałem niewyraźny i nie byłem w stanie dojrzeć twarzy
osoby, która się nade mną pochylała. - Wszystko będzie dobrze proszę Pana.
Właśnie jedziemy do szpitala - usłyszałem miły, kobiecy głos.
-
Ale...
-
Proszę się nie wysilać. Jest Pan bardzo zmęczony.
Znowu
straciłem przytomność. Nie wiem, na jak długo. Otworzyłem oczy, chyba na sali
operacyjnej, w momencie kiedy nachylały się nade mną trzy głowy, ubrane w
zielone czepki i maski na twarz. W tle za nimi było źródło bardzo mocnego
światła. a obok jednej z nich lewitowała samotna dłoń z uniesionym ostrym narzędziem.
-
Chyba się ocknął - usłyszałem męski głos z prawej strony.
-
Pieprzony symulant - stwierdziła środkowa głowa.
-
Co z nim zrobimy? - zapytała trzecia, obok której widniała dłoń chyba ze
skalpelem.
-
Czy Pan mnie słyszy? - zapytała środkowa postać
-Skinąłem
lekko głową.
-
Usuniemy Panu jądra, bo woreczek ma Pan zdrowy. To pana nauczy pokory.
-
A potem zrobimy lobotomię przedczołową - dodała ta po prawej.
-
Stop nie pozwalam - chciałem krzyknąć, lecz moje usta nie wydały dźwięku. -
Ratunku wrzeszczałem, lecz mój krzyk był krzykiem w mej głowie. Czułem się
bezradny, chciałem chwycić dłonią ową przeraźliwą rękę trzymającą skalpel.
Powstrzymać ją przed okrutnym zabiegiem, który raz na zawsze sprowadzi mnie
poza nawias życia seksualnego. Nie mogłem. Byłem przerażony. To wszystko było
nierealne. Może mi się to tylko śni - myślałem. Tak, to wizje senne -
tłumaczyłem sobie, ale wcale nie było mi lepiej. Widziałem kątem oka jak
okrutne ostrze skalpela znika poza zasięgiem mego wzroku i straciłem
przytomność. Obudziłem się na wielkiej sali. Poprzez wysokie okno wpadały
promienie słońca, które oświetlały stary zlew pod drzwiami. Drzwi były dziwne.
Stare, z szybą od strony klamki, która wydawała się być okrągłą gałką.
Próbowałem się poruszyć ale uczucie wielkiego bólu powstrzymywało mnie od tego.
Nagle nachyliła się nade mną włochata gęba. Mężczyzna przyglądał mi się
badawczo. Miał coś znajomego w twarzy, ale nie mogłem sobie przypomnieć co
takiego.
-
Boli? - zapytał znajomym głosem.
Kiwnąłem
głową potwierdzając jego domysły.
-
A to dziwne, bo nie masz żadnych śladów po operacji - dodał.
Jak
to nie mam? - myślałem. Przecież czuję ból, widziałem złowrogą rękę,
okaleczającą mą męskość i trzygłową hydrę lekarską, która zadawała mi ból.
-
Zostałeś uprowadzony - stwierdził głos, coraz bardziej znajomy. Zostałeś poddany okrutnym praktykom, jakim
poddawani są obywatele naszej planety, kiedy są uprowadzani przez Obcych -
dodał w konspiracyjnym szepcie. - Stary to było UFO! Wiesz, dla niezorientowanych,
niezidentyfikowany obiekt latający, zawierający w sobie grupę bliżej
nieokreślonych istot pozaziemskich, które z nieznanych powodów lecą tu całe
lata świetlne tylko po to by rysować znaki na polu . Co gorsza, UFO to szczyt marzeń tych kosmicznych
zboczeńców, którzy marzą o porwaniu
bezbronnych istot , poddawaniu ich lobotomii mózgu, oraz analnym gwałcie przy
pomocy sondy badawczej i cholera wie co jeszcze. Czy boli cię dupa? - dodał
poważnym tonem.
Było
coś w tym, co mówił. Zastanawiałem się obolały przez chwilę i przerażeniem
stwierdziłem, że ból dobiega z mojego odbytu. Kiwnąłem głową i spróbowałem
poruszyć lewą kończyną. Noga ku mojemu zdziwieniu drgnęła lekko. Spróbowałem
się podnieść i bez większego wysiłku to zrobiłem. Mój współtowarzysz o znanym
mi głosie i zarysie oczu patrzył na mnie z uznaniem. Zauważyłem małą zasłonkę
tuż obok drzwi i tam skierowałem swe kroki. Tyłek bolał mnie niemiłosiernie. Za
zasłonką znajdował się mały, pordzewiały kibelek. Usiadłem na niego ostrożnie i
w tym momencie , jak walę wielkiego kloca. Uczucie błogiej ulgi jakie spłynęło
na mnie było nie do opisania. Po tym fizjologicznym akcie czułem się jak nowo
narodzony, a ból stopniowo ustępował. Wstałem i zajrzałem w głąb kanalizacyjnej
czeluści. Na wierzchu, w wodzie pływała prezerwatywa z zawiniętym notatnikiem.
***
Siedziałem
na brzegu szpitalnego łóżka z twarzą zatopioną pośród mych, kościstych dłoni.
Przed moimi zatkniętymi oczyma przewijały się obrazy ostatnich wspomnień przed
utratą świadomości. Wszystko to było chaotyczne i nie potrafiłem jeszcze zebrać
swoich myśli. Opuściłem powoli dłonie na kolana i otworzyłem oczy, mrużąc je od
silnego słońca, które penetrowało naszą salę chorych. Tomasz siedział na
przeciwko mnie. Tomasz business develop manager. Człowiek poznany tego
pamiętnego poniedziałkowego poranka, dzielił ze mną ową celę dla obłąkanych.
Poznałem go po dłuższej chwili. Rozwichrzone włosy i tygodniowy zarost,
wskazywały, że musiał upłynąć co najmniej tydzień od poniedziałku, a może i
więcej. Tomasz przyglądał mi się badawczo. W ostemplowanej czerwoną pieczątką,
białej, szpitalnej koszuli nocnej, nie przypominał w niczym tego pewnego
siebie, człowieka sukcesu, którym był wtedy, ubrany w drogi garnitur i inne
atrybuty zamożnego człowieka. Obnażony ze swych szat, obdarty z prestiżu
stanowiska, dzielił celę w domu dla obłąkanych razem ze mną, bezrobotnym
doktorem nauk humanistycznych. W pokoju panowała cisza, którą potęgowało
kapanie z kranu. Spadające krople, roztrzaskiwały się o brudną powłokę
emaliowanego zlewu, przytwierdzonego na stałe do ściany. Kap, kap, a w około
głucha cisza. I to słońce, cynicznie oświetlające obdrapane ściany.
-
Więc jesteśmy w szpitalu dla wariatów - podjąłem ciężkim głosem trudny temat
mojej aktualnej sytuacji.
-
Dokładnie - odpowiedział Tomasz, swoim wciąż pewnym głosem. To ciekawe, że mimo
wszystko zachował w sobie tę cechę. - Przywieźli cię wczoraj w nocy. Mówili, że
jesteś symulantem, zboczeńcem, co zemdlał podczas samozadowalania się notatnikiem
owiniętym w prezerwatywę.
-
A Ty? - zapytałem, chowając twarz w
rozwarte dłonie - Jak się tu znalazłeś? - zapytałem podnosząc się z za zasłony
moich kościstych palców.
-
To długa historia - zaczął wydychając ciężko powietrze Tomasz Wariat. - Wszystko
zaczęło się, kiedy opuściłem ten przeklęty sklepik.
*****
-
Szedłem wtedy ulicą prosto do mojego samochodu. Nie było to daleko, jakieś 10
metrów od sklepu. Za przednią wycieraczkę miałem wetknięty mandat za parkowanie
na miejscu dla osób dla niepełnosprawnych. Pomiąłem go i rzuciłem do rynsztoka.
Patrzyłem z rozkoszą, jak mój mandat spływa wraz ze spienioną wodą deszczową
prosto do studzienki kanalizacyjnej. Tak samo spływała ze mnie kara finansowa,
jaką nałożył mi jakiś prostaczek,
funkcjonariusz publiczny. 200 złotych to tyle co splunąć. Ale nie dla
niego! Pewnie pełen podniecenia wypisywał swój malutki kartonik i drżącymi
dłońmi podważał moją drogą wycieraczkę, bojąc się aby nie porysować przy tym
szyby. Wsiadłem i z piskiem opon, rozlewając wodę na lewo i prawo ruszyłem
przed siebie. Przejechałem ze 100 metrów i wysiadłem pod oknem mojej firmy. W
tym czasie dużo myślałem, te 100 metrów w centrum miasta to było prawie 10
minut. - Powiedział szukając zrozumienia w mych oczach - Myślałem o innowacjach, jakie wprowadzę w
swoim dziale,aby zdobyć uznanie akcjonariuszy. Rozmowa z tym profesorem
dziwakiem bardzo mnie zainspirowała.
Wszedłem do biura i zaparzyłem kawę. Poszperałem w internecie i
odnalazłem to czego szukałem - tsantsa. Czy wiesz co to jest tsantsa
Polimptotonie?
-
Nie mam pojęcia - odpowiedziałem zgodnie z prawdą, czym wprawiłem w dobry
nastrój Tomasza Wieszcza.
-
Indianie Jivaro preparują obcięte ludzkie głowy w taki sposób, że są one
wielkości dużej pięści. Pomyślałem sobie, w to mi graj. Szybko odnalazłem
faceta, co robił podróbki tsantsa jak i szamana indiańskiego, co za chlebem
przyjechał do naszego miasta. Zamówiłem tuzin główek a czarownika zatrudniłem
do roboty. Kazałem mu się ubrać w strój szamana i ulokowałem go w miejscu mojej
sekretarki.
-
Szefowie nie byli zaniepokojeni?
-
Byli, ale jako, że jestem również najlepszym sprzedawcą, mam inną pozycję. Co
powiem, jeżeli mam wyniki, to świętość. Więc powiedziałem, że opracowałem
metodę zwiększenia motywacji pracowników poprzez formy poza finansowe, gdyż nie
będziemy marnować pieniędzy na tych darmozjadów. To się szefowi bardzo
spodobało. - tu zamilkł i rozpłynął się w stanie błogiego samozadowolenia,
jakie towarzyszy człowiekowi podczas porannych czynności w water kozecie.
-
No i? - ponagliłem zaciekawiony.
-
Na drugi dzień, ubrałem się w strój podróżnika ala Tony Halik i wszedłem do
biura przez okno. Poszpiegowałem pracowników na moim komputerze i zadzwoniłem
do dyrektora aby poszedł na salę zobaczyć cały spektakl. Szef ustawił się za
drzwiami i na jego sygnał wkroczyłem. Wypadłem ze swojego biura na open space i
ryknąłem - Do roboty albo polecą głowy -
i w tym momencie rzuciłem tuzin tsantsa w powietrze. Eh mówię tobie leciały
pięknie, a jedna wpadła prosto pod śmigło podsufitowego wentylatora. Krew
bryzgnęła po ścianach a pracownicy zamarli. . W tej ciszy inne pospadały na
ziemię i potoczyły się pod nogi szefa, który stał tam promieniejąc z zachwytu.
Wówczas to ryknął: Do roboty czarnuchy.. i to był poważny błąd.
-
Jak to błąd? Ludzie rzucili się na was?
-
Niee - pokręcił głową. - Na to hasło mój szaman wypadł z pokoju i przywalił ostrzem jakiejś dziwnej
włóczni w głowę pierwszego lepszego pracownika. Facet padł jak długi, a szaman
wyrwawszy dzidę zaatakował drugiego. Mówię ci, to było fantastyczne. Cała
reszta rzuciła się na stanowisk pracy i chwytała za telefony. Ludzie dzwonili.
Dałem znak szamanowi, aby się zatrzymał. Przerażony spojrzałem kątem oka na
szefa, a ten uśmiechał się do mnie z uznaniem. Skinął palcem abym poszedł za
nim.
-
To było fantastyczne - rzekł do mnie, kiedy po raz pierwszy w życiu znalazłem
się w jego gabinecie. - Jeszcze nigdy nie widziałem ich tak zmotywowanych. A co
za innowacja. I to niskonakładowa. Mówił z uznaniem, jakie ma miejsce wtedy,
gdy mistrz chwali ucznia. - Nasi
udziałowcy będą zachwyceni. Zna pan naszych udziałowców? - zapytał mnie już jak
równy z równym. Odpowiedziałem, że nie znam.- Nie szkodzi - powiedział
częstując mnie cygarem. Nikt ich nie znał i nie widział. Ale czujemy ich dłoń na
sobie. Siłę ich wpływu i potęgę. No i pieniądze udziałowców pozwalają nam
godnie realizować wyznaczane przez nich plany sprzedażowe. - Zaraz polecą głowy - powiedział w zachwycie
i chyba myślał o tej głowie, rozwalonej przez wentylator. Tu Tomasz się zawiesił.
-
No i co było dalej? - zapytałem
-
Okazało się, że pracownicy zadzwonili po policję. Szamana i szefa zastrzelili
przy próbie ucieczki a mnie zamknęli w tym przeklętym miejscu - dopowiedział ze
smutkiem w głosie. Miałem niedosyt tej historii. Czułem, że Tomasz coś pominął,
jakąś bardzo ważną informację.
-
Tomaszu - powiedziałem pochylając się w jego stronę - Co jeszcze?
-
Tam był.. - zawahał się przez chwilę - Bartłomiej Kibic - dodał plując przez
zęby.
Komentarze
Prześlij komentarz