Noc - opowiadanie absurdalne.
Opowiadanie to napisałem gdzieś w roku 2010.
Na początku drugiej dekady XXI wieku proces
rozwarstwiania się polskiego społeczeństwa był już bardzo zaawansowany.
Początkowo był on wynikiem nierównego przebiegu procesu transformacji
gospodarczej i podziału kraju na Polskę A i Polskę B. Później, gdy uwolniono
zakute w okowach ojcowizny mózgi Polaków, proces ten stał się wynikiem
szczęśliwego wyboru przyszłego pracodawcy. Z jednej strony była wciąż rosnąca w
liczbę grupa nowo bogackich, zarabiających olbrzymie pieniądze osób, których
procentowy udział miesięcznej raty kredytu wobec pensji netto wynosił około
80%. Z drugiej strony była, wciąż ta sama grupa ubogich mieszkańców kraju,
którzy jak byli tak pozostali biedni. Pomiędzy nimi było cało morze ludzkich
serc, którzy nigdy nie chcieli być biedni i tak pożądali bycia bogatymi, że
żyli ponad stan. Pochłonięci w zdobywanie coraz to nowych atrybutów
zewnętrznego bogactwa, rekwizytów statusu społecznego i innych artefaktów
kulturowych, lokujących ich w elicie społeczeństwa zajmowali się pracą i
aktywnym planowanie spłat rat kredytowych. W tym społeczeństwie, gdzie politycy
przestali być mężami stanu, a wszyscy wszystkich „robili w ch.. „ zgodnie ze
słowami piosenki pojawili się egg’ersi. Kto był pierwszym egg’ersem tego nie
wiadomo. Pewne jest tylko to, że subkultura wzięła swój początek od lewackiego
manifestu dostępnego na serwisie youtube, gdzie dwóch osobników przebranych za
wielkanocne kurczaki w turbanach pokazywała jak za pomocą wytłoczki do jajek,
skórzanego chlebaka myśliwskiego oraz domowych narzędzi przygotować bojowy
pojemnik na jajka. Na zakończenie filmu wielkanocne wcielenia Adama Słodowego
wezwały do walki z drifterami i posiadaczami luksusowych aut, którzy panoszą
się po centrach handlowych oraz nie przestrzegają zasad ruchu drogowego.
Pierwsze jajka spadły ponoć pod wrocławską Magnolią na ciemne BMW serii 5. Na
przejeżdżający z piskiem opon przezd zachodnim wejściem samochód posypały się
jajka wyrzucane z niebywałą prędkością przez zamaskowanego mężczyznę ubranego w
żółto zielone barwy. Tak narodzili się egg’ersi, Polski wkład w światową
kontrkulturę. Jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać fora internetowe, na
których fascynacji nowego, jeszcze nie nazwanego ruchu wymieniali się
doświadczeniami i spostrzeżeniami co do technicznych jak i ideologicznych
aspektów bombardowania samochodów jajkami. Bardzo szybko ustalono, że należy
samodzielnie przyjąć etykietę określającą tak zacny ruch, zanim to zrobią
dziennikarze. Zgoda panowała co do tego, że w globalnym świecie nastąpi bardzo
szybko eksport ideologii oraz, że raz zdefiniowana nazwa na zawsze pozostanie.
W tym celu wykorzystano angielskie słowo egg oznaczające jako oraz oraz
końcówkę „gresi”, która w połączeniu ze słowem egg dała egg’ersi czyli
subkulturę jajkowców. Samozwańczy trybuni ludowi szybko określili wrogów i w
dniu 12 marca 2010 roku na ogólnopolskim portalu egg’ersów został ogłoszony
manifest ideologiczny wzywający do walki z drifterami, czyli właścicielami
tuningowanych, warczących gruchotów, którzy dając upust wrodzonej potrzebie
jeżdżenia szaleli po osiedlowych uliczkach i centrach handlowych wzbudzając
strach. Drugą grupę wrogów zdefiniowano jako właścicieli luksusowych pojazdów
samochodowych, którzy nie przestrzegają przepisów ruchu drogowego. Manifest
jednakże wzywał do atakowania wszystkich tego typu ludzi niezależnie od tego
czy łamią przepisy ruchu drogowego czy też nie,
powołując się na legendarne słowa papieża z okresu krucjat, „że Bóg i tak swoich rozpozna”. W ciągu
pierwszych 4 miesięcy istnienia subkultury dokonały się w ramach niej znaczące
podziały wynikające z różnic ideologicznych związanych z rodzajem stosowanych
jaj. Trwały zażarte dyskusje nad wyższością z jaką niszczyły karoserię pojazdów
jaja kur ściółkowych i klatkowych oraz tych z wolnego wybiegu. Pisano całe
elaboraty na temat niszczycielskiej siły jajka kury zielononóżki i technicznych
możliwości ataku jajkami przepiórczymi. Fundamentalistyczne skrzydło
„zbukersów” uznawała tylko akcje wykonane przy użyciu zbuków. W okolicach świąt
wielkanocnych wyłoniła się grupa tradycjonalistów wzywających do stosowania
wydmuszek napełnionych mieszanką farby i kwasu, obowiązkowo zdobionymi motywami
ludowymi. Najbardziej niebezpieczni byli giganci, którzy do akcji używali jaj
strusich. Świat pogrążył się w cichej krucjacie egg’ersów przeciwko miłośnikom
szybkiej, nielegalnej jazdy. Legendą subkultury był nieznany z nazwiska prof.
archeologii, dumny posiadacz skamieniałego jaja dinozaura, wunderwaffe ruchu
eggersów.
W
tym miejscu wkraczam ja. Wchodzę na scenę w nocy, prosto z bloku. Mówią na mnie
Skrecz. Mam 34 lata i jestem egg’ersem. Tego wieczoru była niedziela 14. marca
2010 roku. Położyłem się spać tuż po 23. Lubię tak leżeć w łóżku i spoglądać na
świat za oknem. Widzę drzewo i blok, czasem blok i księżyc. Jest pięknie.
Zasypiałem. Oczy stawały się ciężkie jak kurtyny z ołowiu a kraina morfeusza
serdecznie mnie zapraszała. I stało się. Nagle i niespodziewanie, jak tylko
można niespodziewanie być wyrwanym ze snu, potężny pisk palonych opon wdarł się
do mych uszu niczym nieproszony gość na prywatkę. Otworzyłem oczy gotowy do
akcji. Okropny, wysoki dźwięk przeszywał ciszę. Odbijał się od śpiących twarzy
bloków niczym rechot domena. Ten dźwięk! To nie skrzek potwora, to wołają mnie
Erynie! Wstałem delikatnie aby nie zbudzić żony i poszedłem po omacku do
przedpokoju. Tam na półce miałem przygotowany swój strój. Czarne spodnie i
bluza, kominiarka i zrobiony zgodnie z przepisem z youtube pojemnik na jaja.
Jestem ortodoksem i używam tylko pisanek z kwasem solnym. Ubrany i uzbrojony
cicho wyszedłem na korytarz zamykając drzwi. Ostrożnie zszedłem po schodach i
wyszedłem przed bramę. Niebo było gwiaździste a powietrze zimne, cięte okrutnym
dźwiękiem piszczących opon. Puściłem się biegiem w prawo przez parking i
trawnik. Biegłem w mroku niewidzialny, gdyż byłem ubrany na czarno i sam siebie
nie widziałem. W duchu gratulowałem sobie sprytu i dygotałem z podniecenia
Przebiegłem przez uliczkę i małe osiedle domków jednorodzinnych pogrążonych w
bezpiecznym śnie. Jeszcze tylko słabo oświetlone rondo tuż obok ogródków
działkowych i jestem. Zatrzymałem się 3 metry przed kończącym się parkanem, za
którym rozciągał się parking centrum handlowego Magnolia. Za rogiem był świat,
który mnie przyzywał. Powietrze wibrowało wysokim, przerażającym dźwiękiem. Oni
nie wiedzieli co robili. To nie był hałas, to zbliżały się Furie. Podszedłem do
końca muru i wyjrzałem ukradkiem na parking. Tam, jakieś 10 metrów przede mną
pędził z piskiem opon warkoczący, tuningowany
gruchot. Kiedyś był to pewnie zwykły samochód osobowy, który po śmierci
klinicznej, którą spowodował zapewne czołowy wypadek z pędzącą ciężarówką ,
przeżył rezurekcję i stał się hmm no właśnie czym? Był to na pierwszy rzut oka
volkswagen golf, model bliżej nieznany, niebieski, z ciemnymi szybami i
alufelgami. Stał mocno na szerokich oponach i dotykał ziemi obniżonym
zawieszeniem. Umieszczony z tyłu spoiler trzymał go przy drodze, aby osiągając
zawrotną prędkość 100km/h nie uniósł się w przestworza. Ów cud techniki i
teologii w jednym, kręcił się po małym rondzie tuż na wjeździe do parkingu
wydając przy tym jęki, jakich nie powstydziłaby się szczytująca kobieta.
Włożyłem rękę do torby i delikatnie uchwyciłem jajko. W środku siedziało dwóch
młodzieńców, z minami szczęśliwymi, przypominającymi radosnego człowieka, który
o poranku zaliczył udaną sesję w toalecie. Jeden prowadził, drugi go filmował.
Z głębi sceny przyglądała się im grupka samic homo sapiens, siedząca na maskach
samochodów i pijąca piwo wraz z innymi samcami. Młodzieńcy szaleli w zwariowanym
kole. Już miałem cisnąć swoją pisankę, kiedy moje oko zarejestrowało 3 kształty
biegnące po dachu magnolii. Zawahałem się i z ciekawością przyglądałem się co
będzie dalej. Trzy osoby, bo z pewnością były to osoby, gdyż w duchy nie
wierzę, przemierzały małpimi skokami sklepienie obiektu. Ubrani byli na modłę
japońskich ninja i pewien byłe, że zamiary mają niecne. Dzieci nocy przybyłyby
ukarać grzeszników. Włożyłem rękę do kieszeni i wyciągnąłem małą podręczną
kamerę, którą kupiłem w internetowym sklepie szpiegowskim w celu podglądania
koleżanek w pracy. Przyczajony i uzbrojony w szklane oko kamery z
niecierpliwością wyczekiwałem dalszych wydarzeń, kiedy stało się coś
niebywałego, całkowicie bezsensownego w swojej istocie. Otóż owe trzy kształty „ninja
made in Poland”, zamiast przystąpić do ataku jajkami,
tak jak tego oczekiwałem, zaczęły tańczyć na dachu. Było to tak nie miejscu i jednocześnie bez związku z całą sytuacją jaka się działa tu na dole, że aż mnie zatkało. Co oni robią? – pomyślałem. Zachowanie godne bohatera jednego z polskich filmów. Co gorsze akcję taneczną na dachu budynku dostrzegli szalejący na dole młodzieńcy, którzy pod wrażeniem spontanicznej inicjatywy tych tajemniczych osobników, odpalili swoje potężne zestawy dźwiękowe, przekształcając ich ryczące rydwany diesla w muzyczne pojazdy. Przerażenie z niedowierzaniem mieszało moje zmysły. Co się kurwa dzieje? – pytałem siebie retorycznie, gdyż sam nie wiedziałem. Przyglądałem się temu abstrakcyjnemu widowisku, które działo się przede mną i opadałem z sił. Chęć walki z pędzącymi młodzieńcami odpływała ze mnie, niczym pieniądze z karty kredytowej. Schowałem trzymane od dłuższego czasu jajo i postanowiłem wrócić do domu. Ledwo uszedłem 100 metrów, kiedy pod migoczącą latarnią stojącą po prawej stronie pustego ronda stał mężczyzna. Przypominał bardziej zjawę niż człowieka. Szczupły, wysoki w rozwianym, czarnym płaszczu stał pod lampą niczym jakiś przybysz z zaświatów. Podszedłem powoli i pozdrowiłem go.
- Dobry wieczór – powiedziałem w stronę nieznajomego. Odwrócił się powoli w moja stronę. Oblicze miał miłe.
-Dobry wieczór – odpowiedział.
- Przepraszam, że pytam – zagadałem – ale czemu Pan stoi tak sam, pośrodku nocy pod latarnią?
- A czemu Pan, ubrany na czarno, z dziwacznym chlebakiem przemierza tą samą ulicę w nocy? – odpowiedział pytaniem na pytanie. Patrzyliśmy na siebie, wiedząc, że obydwaj znajdujemy się w sytuacji, która z obiektywnego punktu widzenia jest sytuacją bez usprawiedliwienia. Co mam powiedzieć, obcemu człowiekowi, że w imię ideologii przeczytanej na forum internetowym, wyruszyłem w środku nocy, ze zbiornikiem na jajka na swoją prywatną krucjatę przeciwko dzieciakom jeżdżącym w około centrum handlowego swoimi samochodami? Na szczęście obcy odezwał się pierwszy
- . Czekam na moją randkę. Już 4 godzinę.
- Czwartą godzinę!? - wykrzyknąłem z niedowierzaniem.
-Tak, czwartą, ale póki pan zacznie mnie krytykować niech pan posłucha mojej historii.
No i wysłuchałem, gdyż nic lepszego nie miałem do roboty, noc była jeszcze młoda a i obcy miał w torbie schowanej pod długim płaszczem dwa piwa. Wiadomo, żubr pod latarnią wchodzi lepiej.
- Byłem wczoraj na piwie – zaczął powoli.- Ciekawe stwierdzenie. Wie Pan, pójść po piwo, być na piwie, spożywać piwo. Rzygać czy nie rzygać? Oto jest pytanie! Jakby to Szekspir powiedział. Spotkałem się z kolegą na ul. Włodkowica o godzinie 18stej czasu lokalnego. Żyjemy w globalnym świecie więc precyzja co do czasu, miejsca i akcji jest wskazana jak w antycznej tragedii. Poszliśmy radosnym krokiem, jaki towarzyszy człowiekowi na myśl o kulturalnym alkoholizowaniu się, do nowo otwartego lokalu gastronomicznego, którego oferta kulinarna była ograniczona do piwa i chipsów. Pub ów, mieści się na parterze starej, przedwojennej kamienicy a wejście znajduje się od ulicy. Z zewnątrz wygląda niepozornie, krótkie okno wystawy i kilka stolików. Lecz wewnątrz to prawdziwy gigant, ciągnący się w głąb, z jasnymi oknami skierowanymi na wewnętrzne podwórko. Okna są chyba jasne za dnia, tak mi się wydaje, bo kiedy wchodziliśmy do lokalu na dworze zapadał zmrok. Piwiarnia jest miła i przyjemna, stylizowana na przedwojenny lokal dla intelektualistów, do grona których chcieliśmy się z kolegą tego wieczoru zaliczać. Siedzieliśmy w tym miejscu patrząc z sympatią na otaczający nas tłum obcych ludzi. „Kobiety, grube, chude i wysokie, z wydepilowanym krokiem”. Lubię takie ciemne knajpki, oświetlone blaskiem migoczących świec, gdzie dym papierosowy unosi się do góry a nie zalega na sali, gdzie podają piwo w kuflach z uchem a nie w podłych szklankach. Piwo, które podano było takie jakie lubię: pszeniczne, zimne, w kuflu z uchem i gęstą kremową pianą, która w perwersyjny sposób pozostawała na moich wąsach i pozwalała mi na jej radosne ścieranie przedramieniem ręki. Rytualne spożywanie piwa w doborowej kompani ma wiele zalet. Po pierwsze można z upodobaniem wpatrywać się w głąb dekoltu piersiastej barmanki i złego słowa nikt nie powie. Co więcej, pani uśmiechnie się regulaminowo, niby przypadkiem, powodując radosne samopoczucie. Po drugie, zazwyczaj po drugim kuflu, rozmowa się rozkręca. Człek lekko oszołomiony wchodzi na wyżyny swoich możliwości intelektualnych. Celne opinie, porównania i cytaty wypływają z człowieka jak wymioty z chorego na grypę żołądkową osobnika. Siedzieliśmy tak, pijąc piwo i kontemplując obfity biust ślicznej pani, czekającej na swoją randkę. Nasza rozmowa o problemach otaczającej nas rzeczywistości nabrała dynamiki. Ostrymi jak miecz stwierdzeniami odzieraliśmy rzeczywistość z jej fikcyjnej skorupy odsłaniając jej esencję. Marność nad marnościami i wszystko marność. Cytowaliśmy sobie wzajemnie Nietschego, Kanta i Heideggera aby się przed sobą popisać i dotarliśmy do jądra ciemności naszego ja. Ciekawe, że nie ma macicy otchłani, lecz jest jądro ciemności. Lecz nie taki był nasz wniosek. W sumie jaki był to zapomnieliśmy, gdyż piersiasta pani czekająca na randez vous z nieznanym nam Don Juanem wdała się w dysputę telefoniczną z bliżej nieokreślonym interlokutorem będącym po drugiej stronie… hmm.. linii. Było w niej coś podniecającego, olbrzymi biust, garsonka i ta pięknie wypowiadana trzynastozgłoskowcem „ kurwa” we wszystkich przypadkach. Patrzyliśmy na nią zafascynowani. Tuż obok naszego okrętu flagowego wrocławskiej inteligencji pojawiła się góra lodowa. Grzmiała, pomrukiwała a jej widmo sprowadziło nas na ziemię. Na zakończenie owego przedstawienia, pani rzuciła słowo tabu, wstała i wyszła. Siedzieliśmy dalej w ciszy, pogrążeni w miłym nastroju, życzliwym okiem spoglądając na knajpkę. Piwo, chipsy i dym. Ale coś mnie podkusiło, aby wyjść na zewnątrz. Stała tam sama i płakała. Wówczas zwęszyłem swoją szansę, niczym drapieżnik krew. Wie pan – wiedziałem. Babka, rozpłakana, łatwa ofiara. Zagadałem, wymieniliśmy się numerami telefonu. Dziś zadzwoniłem i umówiliśmy się tutaj.
- No i co? – zapytałem.
- A no nic, czekam już cztery godziny. Nieznajomy zamilkł a mnie się właśnie piwo skończyło. Podziękowałem za napój i życzyłem mu dalszej wytrwałości, złośliwie go pocieszając, że jak mężczyzna kocha to poczeka a i dziewczyna przyjdzie, mimo, że już druga w nocy , ale to nic bo baba pewnie pindrzy się przed lustrem aby ładnie wyglądać. Opuściłem swojego towarzysza i przeszedłem przez rondo. Następnie skierowałem się w wąskie uliczki osiedla domków jednorodzinnych. Szedłem pośród małych płotków otaczających cudze posiadłości ziemskie, które dla podkreślenia potrzeby izolacji, zasłonięte były ścianami z iglaków. W pewnym momencie, poprzez taką ścianę z krzewów zobaczyłem rękę. Była przerażająca, Wyłoniła się niczym zjawa z mgły. Za ręka wyłoniła się łysa głowa, która ozdobiona była tępą maską twarzy mojego sąsiada. Przyjrzał mi się badawczo a następnie, jego kretyńskie oblicze rozjaśniło się uśmiechem debila.
- Pan sąsiad – zasyczał szeptem – wiem na co to wygląda i wiem co pan myśli i powiem panu, że jest pan bardzo sprytny. Tak, tak, jak w Milionerach. Zna pan dopowiedz ale to ja powiem: kurwa podkradałem z tego ogródka brykiet do grilla.
- Brykiet do grilla? – powiedziałem zdziwiony? W środku nocy, wczesną wiosną? Po jaką cholerę? – zapytałem tak zdziwiony. P
- o jaką cholerę!? – odpowiedział mój rozmówca. A przepowiednia Wernyhory to co? – dopowiedział.
- Jaka przepowiednia, co za Wernyhora? Co to ma wspólnego ze skokiem na brykiet? Byłem zmieszany. Czy to sen czy jawa. Sąsiad kradnie brykiet na grilla w środku nocy, wczesną wiosna. Mówi coś o przepowiedni Wernyhory. Chwiali się, że chodził do szkoły, czy jak? A może to jakaś personifikacja Konrada Wallenroda. „Panie prezesie melduję, wykonanie zadania”. Nasz świat upada. Myśli mi pędziły przez głowę, nie mogłem połączyć idiotycznego oblicza mojego sąsiada z tajną akcją kradzieży brykietu do grilla i przepowiednią Wernyhory. I wówczas olśniło mnie. Pierwsze w Polsce pra-wybory. Tak to musi być to. Układa mi się to teraz w logiczną całość. Po chwili namysłu doszedłem, że nie. Za płotem usłyszeliśmy szczekanie psa i sąsiad zaproponował inteligentnie abyśmy się stąd ewakuowali. Podczas ewakuacji poinformował mnie, że niedaleko jest nocny sklep monopolowy. Tutaj w atmosferze wzajemnego zrozumienia udaliśmy się właśnie w tamto miejsce.
tak jak tego oczekiwałem, zaczęły tańczyć na dachu. Było to tak nie miejscu i jednocześnie bez związku z całą sytuacją jaka się działa tu na dole, że aż mnie zatkało. Co oni robią? – pomyślałem. Zachowanie godne bohatera jednego z polskich filmów. Co gorsze akcję taneczną na dachu budynku dostrzegli szalejący na dole młodzieńcy, którzy pod wrażeniem spontanicznej inicjatywy tych tajemniczych osobników, odpalili swoje potężne zestawy dźwiękowe, przekształcając ich ryczące rydwany diesla w muzyczne pojazdy. Przerażenie z niedowierzaniem mieszało moje zmysły. Co się kurwa dzieje? – pytałem siebie retorycznie, gdyż sam nie wiedziałem. Przyglądałem się temu abstrakcyjnemu widowisku, które działo się przede mną i opadałem z sił. Chęć walki z pędzącymi młodzieńcami odpływała ze mnie, niczym pieniądze z karty kredytowej. Schowałem trzymane od dłuższego czasu jajo i postanowiłem wrócić do domu. Ledwo uszedłem 100 metrów, kiedy pod migoczącą latarnią stojącą po prawej stronie pustego ronda stał mężczyzna. Przypominał bardziej zjawę niż człowieka. Szczupły, wysoki w rozwianym, czarnym płaszczu stał pod lampą niczym jakiś przybysz z zaświatów. Podszedłem powoli i pozdrowiłem go.
- Dobry wieczór – powiedziałem w stronę nieznajomego. Odwrócił się powoli w moja stronę. Oblicze miał miłe.
-Dobry wieczór – odpowiedział.
- Przepraszam, że pytam – zagadałem – ale czemu Pan stoi tak sam, pośrodku nocy pod latarnią?
- A czemu Pan, ubrany na czarno, z dziwacznym chlebakiem przemierza tą samą ulicę w nocy? – odpowiedział pytaniem na pytanie. Patrzyliśmy na siebie, wiedząc, że obydwaj znajdujemy się w sytuacji, która z obiektywnego punktu widzenia jest sytuacją bez usprawiedliwienia. Co mam powiedzieć, obcemu człowiekowi, że w imię ideologii przeczytanej na forum internetowym, wyruszyłem w środku nocy, ze zbiornikiem na jajka na swoją prywatną krucjatę przeciwko dzieciakom jeżdżącym w około centrum handlowego swoimi samochodami? Na szczęście obcy odezwał się pierwszy
- . Czekam na moją randkę. Już 4 godzinę.
- Czwartą godzinę!? - wykrzyknąłem z niedowierzaniem.
-Tak, czwartą, ale póki pan zacznie mnie krytykować niech pan posłucha mojej historii.
No i wysłuchałem, gdyż nic lepszego nie miałem do roboty, noc była jeszcze młoda a i obcy miał w torbie schowanej pod długim płaszczem dwa piwa. Wiadomo, żubr pod latarnią wchodzi lepiej.
- Byłem wczoraj na piwie – zaczął powoli.- Ciekawe stwierdzenie. Wie Pan, pójść po piwo, być na piwie, spożywać piwo. Rzygać czy nie rzygać? Oto jest pytanie! Jakby to Szekspir powiedział. Spotkałem się z kolegą na ul. Włodkowica o godzinie 18stej czasu lokalnego. Żyjemy w globalnym świecie więc precyzja co do czasu, miejsca i akcji jest wskazana jak w antycznej tragedii. Poszliśmy radosnym krokiem, jaki towarzyszy człowiekowi na myśl o kulturalnym alkoholizowaniu się, do nowo otwartego lokalu gastronomicznego, którego oferta kulinarna była ograniczona do piwa i chipsów. Pub ów, mieści się na parterze starej, przedwojennej kamienicy a wejście znajduje się od ulicy. Z zewnątrz wygląda niepozornie, krótkie okno wystawy i kilka stolików. Lecz wewnątrz to prawdziwy gigant, ciągnący się w głąb, z jasnymi oknami skierowanymi na wewnętrzne podwórko. Okna są chyba jasne za dnia, tak mi się wydaje, bo kiedy wchodziliśmy do lokalu na dworze zapadał zmrok. Piwiarnia jest miła i przyjemna, stylizowana na przedwojenny lokal dla intelektualistów, do grona których chcieliśmy się z kolegą tego wieczoru zaliczać. Siedzieliśmy w tym miejscu patrząc z sympatią na otaczający nas tłum obcych ludzi. „Kobiety, grube, chude i wysokie, z wydepilowanym krokiem”. Lubię takie ciemne knajpki, oświetlone blaskiem migoczących świec, gdzie dym papierosowy unosi się do góry a nie zalega na sali, gdzie podają piwo w kuflach z uchem a nie w podłych szklankach. Piwo, które podano było takie jakie lubię: pszeniczne, zimne, w kuflu z uchem i gęstą kremową pianą, która w perwersyjny sposób pozostawała na moich wąsach i pozwalała mi na jej radosne ścieranie przedramieniem ręki. Rytualne spożywanie piwa w doborowej kompani ma wiele zalet. Po pierwsze można z upodobaniem wpatrywać się w głąb dekoltu piersiastej barmanki i złego słowa nikt nie powie. Co więcej, pani uśmiechnie się regulaminowo, niby przypadkiem, powodując radosne samopoczucie. Po drugie, zazwyczaj po drugim kuflu, rozmowa się rozkręca. Człek lekko oszołomiony wchodzi na wyżyny swoich możliwości intelektualnych. Celne opinie, porównania i cytaty wypływają z człowieka jak wymioty z chorego na grypę żołądkową osobnika. Siedzieliśmy tak, pijąc piwo i kontemplując obfity biust ślicznej pani, czekającej na swoją randkę. Nasza rozmowa o problemach otaczającej nas rzeczywistości nabrała dynamiki. Ostrymi jak miecz stwierdzeniami odzieraliśmy rzeczywistość z jej fikcyjnej skorupy odsłaniając jej esencję. Marność nad marnościami i wszystko marność. Cytowaliśmy sobie wzajemnie Nietschego, Kanta i Heideggera aby się przed sobą popisać i dotarliśmy do jądra ciemności naszego ja. Ciekawe, że nie ma macicy otchłani, lecz jest jądro ciemności. Lecz nie taki był nasz wniosek. W sumie jaki był to zapomnieliśmy, gdyż piersiasta pani czekająca na randez vous z nieznanym nam Don Juanem wdała się w dysputę telefoniczną z bliżej nieokreślonym interlokutorem będącym po drugiej stronie… hmm.. linii. Było w niej coś podniecającego, olbrzymi biust, garsonka i ta pięknie wypowiadana trzynastozgłoskowcem „ kurwa” we wszystkich przypadkach. Patrzyliśmy na nią zafascynowani. Tuż obok naszego okrętu flagowego wrocławskiej inteligencji pojawiła się góra lodowa. Grzmiała, pomrukiwała a jej widmo sprowadziło nas na ziemię. Na zakończenie owego przedstawienia, pani rzuciła słowo tabu, wstała i wyszła. Siedzieliśmy dalej w ciszy, pogrążeni w miłym nastroju, życzliwym okiem spoglądając na knajpkę. Piwo, chipsy i dym. Ale coś mnie podkusiło, aby wyjść na zewnątrz. Stała tam sama i płakała. Wówczas zwęszyłem swoją szansę, niczym drapieżnik krew. Wie pan – wiedziałem. Babka, rozpłakana, łatwa ofiara. Zagadałem, wymieniliśmy się numerami telefonu. Dziś zadzwoniłem i umówiliśmy się tutaj.
- No i co? – zapytałem.
- A no nic, czekam już cztery godziny. Nieznajomy zamilkł a mnie się właśnie piwo skończyło. Podziękowałem za napój i życzyłem mu dalszej wytrwałości, złośliwie go pocieszając, że jak mężczyzna kocha to poczeka a i dziewczyna przyjdzie, mimo, że już druga w nocy , ale to nic bo baba pewnie pindrzy się przed lustrem aby ładnie wyglądać. Opuściłem swojego towarzysza i przeszedłem przez rondo. Następnie skierowałem się w wąskie uliczki osiedla domków jednorodzinnych. Szedłem pośród małych płotków otaczających cudze posiadłości ziemskie, które dla podkreślenia potrzeby izolacji, zasłonięte były ścianami z iglaków. W pewnym momencie, poprzez taką ścianę z krzewów zobaczyłem rękę. Była przerażająca, Wyłoniła się niczym zjawa z mgły. Za ręka wyłoniła się łysa głowa, która ozdobiona była tępą maską twarzy mojego sąsiada. Przyjrzał mi się badawczo a następnie, jego kretyńskie oblicze rozjaśniło się uśmiechem debila.
- Pan sąsiad – zasyczał szeptem – wiem na co to wygląda i wiem co pan myśli i powiem panu, że jest pan bardzo sprytny. Tak, tak, jak w Milionerach. Zna pan dopowiedz ale to ja powiem: kurwa podkradałem z tego ogródka brykiet do grilla.
- Brykiet do grilla? – powiedziałem zdziwiony? W środku nocy, wczesną wiosną? Po jaką cholerę? – zapytałem tak zdziwiony. P
- o jaką cholerę!? – odpowiedział mój rozmówca. A przepowiednia Wernyhory to co? – dopowiedział.
- Jaka przepowiednia, co za Wernyhora? Co to ma wspólnego ze skokiem na brykiet? Byłem zmieszany. Czy to sen czy jawa. Sąsiad kradnie brykiet na grilla w środku nocy, wczesną wiosna. Mówi coś o przepowiedni Wernyhory. Chwiali się, że chodził do szkoły, czy jak? A może to jakaś personifikacja Konrada Wallenroda. „Panie prezesie melduję, wykonanie zadania”. Nasz świat upada. Myśli mi pędziły przez głowę, nie mogłem połączyć idiotycznego oblicza mojego sąsiada z tajną akcją kradzieży brykietu do grilla i przepowiednią Wernyhory. I wówczas olśniło mnie. Pierwsze w Polsce pra-wybory. Tak to musi być to. Układa mi się to teraz w logiczną całość. Po chwili namysłu doszedłem, że nie. Za płotem usłyszeliśmy szczekanie psa i sąsiad zaproponował inteligentnie abyśmy się stąd ewakuowali. Podczas ewakuacji poinformował mnie, że niedaleko jest nocny sklep monopolowy. Tutaj w atmosferze wzajemnego zrozumienia udaliśmy się właśnie w tamto miejsce.
Komentarze
Prześlij komentarz