Południca
Kiedy w letnie
południe na niebie świeci słońce, powietrze staje się gorące. Upał i susza –
bliźniacze siostry czasu wakacji, bezlitośnie bijące w miasto idą za nim.
Miasto w upale – od niepamiętnych czasów ciężki czas dla zwykłych ludzi. Skwar
ucieka nocą, lecz trwa tygodniami. Słonce rozpala dachy i ulice, wylizuje
kałuże torując drogę suszy. Ta idąc za siostrą kaleczy ziemię, spękanymi ranami.
Zabija rośliny i zwierzęta. Nie czeka, nie kryje się, tylko kroczy. Unika lasu,
cienie drzew – wielka armia przeciwko upałowi i suszy, o tysiącach niewidzialnych
żołnierzy walczy z żarem, batem sióstr, który kroczy za nimi po wypalonej przez
złociste słońce ziemi. Wzmocniony przez rozpalone ściany domów i dachy, suchy
pył od stepowej ziemi kroczy w południe, wdziera się przez okna i dusi
mieszkańców domów. Wypłoszony wyszedłem w czwartkowe południe na ulicę – pustą,
choć zazwyczaj gwarną. Czarny asfalt rozpływał się pod dotykiem słońca a
powietrze stało w miejscu, pieszcząc mą twarz, rozpalonymi językami. Pot
spływał mi po twarzy. Każdy ruch był trudny. Przeszedłem przez pustą ulicę i
skierowałem się do lasu, idąc ścieżką za blokami. Przystanąłem na chwilę, aby
zerwać jeżyny. Były miękkie, dojrzałe. Zostawiały ciemno czerwone plamy na much
rękach. Smakowały latem słodyczą, która jest córką słońca. Zmęczony wszedłem do lasu. Starodawne dęby,
potężnymi konarami tworzyły zasłonę zieleni, której słońce nie pokonało. Było
cicho, chłodno I przyjemnie. Skręciłem w lewo I suchą ścieżką, poprzez walczący
z upałem starodawny las poszedłem z tyłu domów. Nie była ludzi w ogrodach,
zamarły zwierzęta I owady. Cisza letniego południa, upalnego jak nigdy. Minąłem stojącą niczym posąg Wieżę Ciśnień,
której czerwony kapelusz sterczał nad lasem I wyszedłem na szeroką łąkę.
Była ogromna,
niczym jezioro otoczone ze wszech stron wysokimi drzewami. Jak grzywacze na
wodzie, tak falowały łany traw, wysuszone przez słońce, przeplatane tu i ówdzie
żółtymi i fioletowymi kwiatami ziół. Z
wiatrem goniły po nich cienie chmur, sunących po błękitnym niebie. Nad trawami
krążyły trzmiele, pszczoły i żółte motyle. Wysoko nad łąką krążył drapieżny
ptak, którego gatunku nie znałem. Pośrodku łąki stała dziewczynka i wpatrywała
się w niebo. Tak mi się zdawało. Powietrze wokół niej, falowało od gorąca
zakrzywiając obraz. Dziewczynka gwałtownie cofnęła się i przewróciła się
potykając na nierównej powierzchni. Wówczas zobaczyłem i Ją. Najpierw niewyraźnie, jakby materializujący
się z gorącego powietrza bezbarwny kształt. Wpierw niczym mgła, aby stopniowo przybrać
postać kobiety. Unosiła się nad łąką, ubrana w prostą białą suknię. Miała bose
stopy i odsłonięte ramiona. Jej długie, rozczochrane błąd włosy szarpane były
przez południowy wiatr. Miała twarz młodej kobiety, tylko oczy przeraźliwie
puste, ziejące czernią. W prawej dłoni trzymała pordzewiały sierp. Powoli,
zbliżała się do dziewczynki wyciągając rękę z sierpem. Krzyknąłem zwracając
uwagę na siebie. Południca, bo przecież musiała to być ona, gwałtownie
odwróciła się w moją stronę i ryknęła przeraźliwym głosem. Ptaki wzbiły się w
panice w powietrze i na łące zawirowało. Wyciągając swą upiorną dłoń uzbrojoną
w zakrzywione ostrze leciała ku mnie, szczerząc przerażające stalowe kły.
Cofnąłem się odruchowo, lecz wpadłem na kogoś, kto stał za mną. Odwróciłem się
i ujrzałem przerażonego człowieka. Pchnąłem go i zacząłem biec w przerażony.
Usłyszałem krzyk. Odwróciłem się przez ramię, aby ujrzeć jak sierp rżanej baby
przecina szyję grubasa, który łapiąc się za tryskające krwią gardło upadł na
ziemie. Południca spojrzała na mnie, uśmiechnęła się złowieszczo i nie
spuszczając wzroku ze mnie wbiła swoje stalowe kły w szyję grubasa, wyszarpując
mu mięso. Jej biała suknia, pokryła się czerwienia. Usta skąpane w krwi,
demoniczne zęby trzymające ludzkie mięso i jej czarne oczodoły. Wszystko to zwrócone
było do mnie. Wyciągnęła drugą rękę i gestem dłoni zaprosiła do siebie. Mimo
woli ruszyłem w jej stronę. Moje wnętrze krzyczało nie, lecz ciało mnie nie słuchało.
Krzyczałem, lecz me usta krzyku nie wypowiedziały. Zbliżałem się do niej, choć
droga wydawała się wiecznością. Widziałem wyraźnie, młodą twarz z krzywymi,
ostrymi jak kolce stalowymi zębami. Była cała umazana krwią. Jej oczodoły wrota
otchłani. Szedłem i wyciągałem dłoń. Południca uniosła sierp do ciosu i wówczas
go usłyszałem. Bardzo wysoki, piskliwy
krzyk z wysoka a następnie pędzący w dół ciemny kształt. Jastrząb, król tej łąki
uderzył w intruza, który wdarł się w jego królestwo. Trwało to chwilę, krótszą
niczym mgnienie oka. Ptak uderzył w południcę a ona stała się bezbarwna i
bezkształtna i rozpłynęła się w nicestwie. Upadłem na kolana wpadając prosto w
truchło grubasa.
Komentarze
Prześlij komentarz