Głosy z ciemności. Mroczna zagadka.

 

Przychodzili co wieczór. Wczesną nocą, kiedy osiedle kładło się spać. Ulice powoli pustoszały a nieliczni spacerowicze z psami wracali do domów. Na ulicach ruch samochodowy z wolna zamierał a cisza nocy leniwie, niczym sen rozlewała się nad osiedlem. Oni tymczasem przybywali na wezwanie odwiecznego głosu, który przed snem wdzierał się do ich głów. Domagał się kategorycznie wyjścia z domu, porzucenia dzieci i żon, i pójścia po piwo. Upodobali sobie to miejsce w ciemności, gdzie noc była gęsta niczym smoła a światło z latarni ulicznych słabe. Stali tam, od kiedy pamiętam. Mężczyźni w bluzach z kapturem. Spoglądając ukradkiem z okna często widziałem tylko kontury ich ciał. Niewyraźne figury poruszające się w mroku. Agresywne ruchy, naśladujące uderzenia. Gwałtowne gesty, chaotyczne ruchy. Towarzyszyły im zawsze pomarańczowe ogniki, które wędrowały na wysokość twarzy i opadały chaotycznym lotem na wysokość pasa, aby znów podnieść się i opaść. Tytoniowe świetliki. Często w obłoku kłębów dymu, widać było czarne kształty butelek, które przykładali do ust. Słyszałem też ich odgłosy: dzikie śmiechy, syk otwieranych butelek, kaszel i przekleństwa. Coś ciągnęło ich w to miejsce. Przybywali tu tłumnie. Jakby na wezwanie nieznanej, potężnej siły. Najpierw pojawiał się jeden. Stał tam przez chwilę, oświetlony bladym, neonowym blaskiem ekranu smartfonu. Stał oparty o stary, ceglany mur, który odgradzał poniemiecką szopę od drogi. Z czasem schodzili się pozostali. Szli z odległych krańców osiedla, prowadząc psy na smyczy. Skradali się pod osłoną nocy, jakby we wstydzie. Wydaje mi się, że już wówczas słyszeli ów tajemniczy głos, który ich wezwał. Zawsze w tym samym miejscu, tuż obok mego domu, na tym dzikim terenie, pomiędzy dwoma posesjami. Zawsze w kręgu. Dziwne to było miejsce niby w centrum, lecz na uboczu. Porośnięte rzadkimi drzewami i noszące ślady dawnej drogi. Kawałek trawy. Ludzie mówili, że dawno temu zginął tam człowiek. To było dziwne miejsce. Tam było ciemno. W dzień, cień wydawał się głębszy a nocą, mrok czarniejszy. Stali tam zawsze, zebrani w grupkę, jakby się bali. Stali tam długo pijąc i paląc. Oddawali, niczego nieświadomi ofiarę ze swego zdrowia nieznanemu bóstwu.

 

Pewnego dnia, poszedłem obejrzeć to miejsce, moje psychicznej kaźni. Był to Halloweenowy słoneczny październikowy dzień. Opuściłem moją posesję i skręciłem w prawo. Wolnym krokiem po zapomnianej drodze skierowałem się ku temu miejscu. Trawa tu była wydeptana, pełna niedopałków papierosów, chaotycznie porozrzucanych butelek i puszek po piwie. Było tam dziwnie cicho a odgłosy ulicy jakby przytłumione. Czerwona ściana poniemieckiej szopy była doskonale zachowana i ciągnęła się od ulicy Dolnobrzeskiej, aż do parkingu przy TBSach. Wspomnienie dawnej potęgi poniemieckiego folwarku, który przed wojną prosperował tutaj a dziś stanowił smutny relikt zniszczonej cywilizacji, jakich pełno jest na Dolnym Śląsku.  To było dziwnie miejsce, pośrodku nowoczesnego osiedla, jakby celowo zapomniane. W miarę jak zbliżałem się do miejsca spotkań i wieczornych libacji, poczułem pod moimi stopami dziwne chrobotanie, jak gdyby tysiące drobnych ciastek pękały pod moimi stopami. Spojrzałem i ku mojemu przerażeniu ujrzałem tysiące martwych owadów, leżących pośród butelek i niedopałków papierosów, tworzących demoniczny kobierzec. Były tam również zwłoki kotów, pełne wijących się robaków, żrących martwe ciałka zwierząt. Ale moją uwagę przykuła jedna z cegieł, tuż nad powierzchnią gruntu. Była ciemna, pokryta dziwnymi hieroglifami oraz płaskorzeźbą twarzy tak potwornej, że słów nie znajduję, aby ją opisać. Styl pisma hieroglifów był dziwny, nieznany, zawierający w sposobie zapisu jakąś okropność, zapomnianą przed wiekami. Przyglądałem się przez chwilę tej dziwnej cegle i i wówczas wydało mi się, że coś zobaczyłem. Nie byłem pewien czy dobrze widziałem.  Czułem nagle nieprzemożoną potrzebę zbliżenia się do tej cegły. Zrobiło się bardzo dziwnie. Mimo, słońca czułem jak zimno szczypało mnie po twarzy. Pośrodku cegły pojawił się punkt, przeraźliwie ciemny.  Odkryłem, że jest też tu dziwnie cicho. Dopiero po chwili zorientowałem się, że nie słyszę głosów miasta, ani nawet człowieka przechadzającego się z psem tuż obok. Ten człowiek, sprawiał wrażenie jakby mnie nie widział. Spojrzałem wstecz i wówczas poczułem to pierwszy raz. Ową przerażającą obecność. Humanoidalny cień, ciemniejszy niż najczarniejsza noc wyciągnął do mnie dłoń i przemówił niemo, czarnymi ustami. Poczułem jak moje ciało przeszywa dreszcz strachu, kiedy uświadomiłem sobie, że ów głos słyszę w środku mojej głowy.

  • Idź na strych, tam w kominie jest rozwiązanie Twoich problemów - dziwne słowa, przetoczyły się przez mój umysł.

Chciałem zapytać, ale cień zniknął i znowu słyszałem odgłosy świata. I wówczas przeniosłem się w to miejsce. Do dziś nie wiem, czy był to sen czy jawa. Stałem tam, niczym widz pośród sztuki, patrząc bez możliwości interakcji ze światem.

 

- Ludzie mówią, że nadeszło ze wschodu. W bezchmurną lutową noc, przy blasku księżyca, boso, odziane w samą koszulę, szło chwiejąc się na nogach. Mróz był wówczas siarczysty, śnieg skrzył się w świetle miesiąca. Ono szło pod górę, od mostu nad rzeką, przewracając się co chwilę na śliskim gościńcu. Była wówczas już prawie północ, kiedy weszło to do karczmy przed zamkiem. Powiadają, że drzwi się wówczas gwałtownie otwarły i mróz wdarł się do ciepłego pomieszczenia. Świece przygasły na moment zduszone lodowym powiewem a ludzie ujrzeli je stojące we drzwiach. Było bose, odziane w porwaną nocną koszulę, pełną czerwonych plam. Stało to tam, niczym zjawa. Pijacy żegnali się ze strachu i tylko stary Hans, wyszedł za szynkwasu i podszedł no niego. I ono upadło. Hans położył dziecko na stole i kazał przynieść ciepłe kożuchy. Nacierali wymarznięte ciałko, podali mu nawet gorzałki na rozgrzanie. Przeżył, ale słowa nie szło z niego wydobyć. Niemowa od urodzenia. Mówią, że jest to dziecko rybaków, którzy mieszkali nad rzeką za młynem. Posłał więc Hans tam pachołka, ale ten już nie wrócił. Poszedł i Hans, także przepadł. Ludzie się boją, Wasza Wielebność.

Jochanes Jan Neherbecka, mistrz wrocławskiego klasztoru Krzyżowców z Czerwoną Gwiazdą, wstał powoli i podszedł do okna, z którego widać było Wyspę Bielarską Przednią i dymiącą tam słodownię. Mistrz stał w zamyśleniu, trzymając dłonie zawinięte do tyłu.

- Zawołajcie brata Magnusa – powiedział nie odwracając się – Proszę kontynuować opowieść powiedział do stojącego w rogu posłańca z zamku w Deustch Lissa.

- Po tym jak nie wrócił parobek i Hans, komtur z zamku posłał dwóch zbrojnych braci na koniach, aby sprawdzili co się dzieje. Bracia powrócili późnym popołudniem wioząc zziębnięte, ale żywego chłopca, którego znaleźli w drodze do domu rybaków. Chłopiec był przestraszony, ale opisał wydarzenia tamtej nocy. Był to poniedziałek, późno wieczorem. Domowników zbudziło głośne i natarczywe łomotanie do drzwi i szaleńcze ujadanie psów. Wyrwany ze snu ojciec poszedł do okna i po powrocie powiedział do mamy, że na zewnątrz stoi duża grupa zbrojnych mężczyzn. Wtedy zerwaliśmy się na równe nogi. Łomotanie nie ustawało i ojciec poszedł otworzyć drzwi. Mama kazała się nam schować na piec chlebowy w kuchni.  Kiedy ojciec drzwi otworzył wdarło się do domu przeraźliwe zimno i straszny hałas zapanował. Do każdego pokoju weszło po kilu uzbrojonych w topory mężczyzn, mówiących dziwnym językiem. Przyprowadzili ze sobą 4 siostry zakonne, które miały spętane ręce i porwane habity. Jedne z mężczyzn, z czarną przepaską na prawym oku powiedział do ojca, że nie wolno nam wychodzić z domu i mamy wszyscy zostać w kuchni. Matce kazał nagotować wieczerzę.  Po chwili jeden z mężczyzn szarpnął starszą mniszkę i zabrał ją do pokoju, który był na prawo od wejścia. Zamknął drzwi i po chwili było słychać odgłosy rąbania siekierą i przeraźliwe ludzkie jęki. Po chwili cały zakrwawiony wyszedł i ponownie zabrał jedną z sióstr. Znowu słyszeliśmy przeraźliwe odgłosy rąbania i ludzkie skomlenia i tak do kolejnej siostry, aż wszystkie zniknęły w pokoju. W międzyczasie jedne z nich, z niedźwiedzią skórą narzuconą na plecy i dziwnym kosturem, który oplatały czaszki małych zwierząt, chodził po domy śpiewając dziwne pieśni. Potem zapytał się ojca czy my są chrześcijany. Jak ojciec powiedział, że tak, to on go uderzył w twarz i kazał powalić na ziemię. Kiedy go powalili na ziemię on uniósł kostur i bił ojca w głowę aż czaszka mu pękła. Wówczas wskazał na matkę i zrobił to samo. Ja z bratem powoli zeszliśmy za piec i wyszliśmy przez okno z domu. Słyszeliśmy jęki matki. Ukryliśmy się w krzakach. Po wyjściu z domu, zbrojni podpalili dom i przeszli przez wiszący mosty nad rzeką w kierunku starego grodziska na złotnikach. Tam, gdzie pradawne są kurhany i ruiny dawnej świątyni.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Ostatnie Dojo

Maślane Cisteczka - bajka dla dzieci 4-10 lat. Praca konkursowa na konurs Piórko 2025

Oddech Smoka - czyli irracjonala relacja z wyjazdu na OGÓLNOPOLSKIE SEMINARIUM OYAMA PFK W KUMITE Kraków 2024