Koncert Deicide - Zaklęte Rewiry - 09.08.2023 Wrocław


“Some Men Just Want To Watch The World Burn” – te słowa, wypowiedziane niespodziewanie przez Glena Bentona, który po prostu wszedł na scenę momentalnie uciszyły publiczność zgromadzoną w Zakazanych Rewirach. Dla mnie był to długo wyczekiwany koncert legendy death metalu.  Światła zgasły a z głośników dało się słyszeć beczenie owiec.  Beee, beee  - beczała owieczka z nagrania. W tym momencie wszystko było już jasne. Deicide rozpocznie wieczór bluźnierczym kawałkiem Satan Spawn, the Caco-Daemon. Beee , beee, beczały owieczki na ich głosy nałożył się inny, złowieszczy, wypowiadający inkantację demona.  Blebleble, bulbulbull, khaghahaa – bełkotał księżę piekieł. I nagle: bam. A potem, tradadadam i w końcu sruuu. Potężna fala dźwiękowa, wywołana przed drgania membrany głośników, zbudziła salę z letargu. Światła migały. Ciemno, jasno, czerwono, zielono, mrocznie, strasznie. Wzmacniacze Messa Boogie i Mashalla pracowały na całego. Włożone przez małe chińskie rączki lampy tranzystorowe dawały moc, przesterowanego dźwięku. Glen Benton, wyłysiały na czole, na którym doskonale widoczna była jego blizna z odwróconym krzyżem, z opętańczym wyrazem twarzy i resztkami długich włosów na głowie rykną growlem do mikrofonu: Shunned from the light, Born into darkness never knowing, Infant enshrined, Spawn of the altar, crush mankind. W tej chwili obawiałem się, że żyły, które wystąpiły z wysiłku na jego twarzy pękną i krew go zaleje. Twarz miał spoconą, umęczoną jak człowiek walczący z zaparciem po orzechach włoskich. Tak rozpoczął się koncert złowieszczego Deicide, późnym wieczorem, 9 sierpnia 2023 roku. Pomiędzy tłumem spoconych ciał, podstarzałych metalowców i młodych buraków, stałem ja, „Jak głaz, bodzący morze”. Nie to, żebym się rozpychał czy uderzał z łokcia ukradkiem. Przeżywałem początki liceum, odbywając podróż w czasie za niecałe 140 PLN. Kiedy Deicide wydali płytę Legion w roku 1992, byli tak przerażająco bluźnierczy, że nawet sam wówczas, będąc metalowcem miałem wątpliwości, czy tego można słuchać nie skazują siebie samego na opętanie. Ta płyta była czymś, czego nigdy nie słyszano. Ciężki, brutalny, techniczny death metal, zaśpiewany w sposób opętany, jak gdyby wokalista był we władaniu biblijnego Legionu lub innej choroby układu pokarmowego. Z zadumy wyrwały mnie jednak poetyckie słowa wokalisty, tego amerykańskiego zespołu wokalnego „Die! Weapon of god”. „I spojrzałem na pole; dwieście armat grzmiało.”, chciałem zakrzyknąć słowami Wieszcza, ale zamiast pola była sala, a zamiast armat bębny i gitary. No i podstarzali metalowcy, podpici a jakże, niektórzy już wyłysiali. Łysole, pomyślałem gładząc się po brodzie, bo sam mam czaszkę nadszarpniętą zębem czasu. Pogo jakieś słabe było, więc dla zasady, pchnąłem jakiegoś durnia do przodu, który upadając rozlał piwo. Przytomnie jednak ulotniłem się na drugą stronę Sali, unikając filozoficznych rozważań, czemu pchnąłem. Pchnąłem, bo to złe pchać innych, kiedy się tego nie spodziewają. A my tu świętujemy koncert zła. Potem było raźnie, Glen wrzeszczał walcząc z zatwardzeniem, bębniarz napierdalał a ja oddałem się refleksji, czy moim idolom z młodości naprawdę się finansowo to opłaca.


 

Komentarze

Popularne posty