Migawki - opowiadanie kryminalne z elementami grozy
Migawki
Piotr Korzeniowski
Sierpień 2023
Ciężkie
chmury wolno szybowały po niebie. Podarte nierówno, ciemne na dole i białe na
górze. Zachodzące słońce malowało pomarańczowe obrazy na tych olbrzymich
cielskach z pary wodnej, tworząc niesamowite barwy. Zwiastuny burzy, cumulonimbusy,
płynęły leniwie, trochę niechętnie, sprawiając wrażenie śpiących. Powietrze,
które jeszcze niedawno stało w miejscu, poruszyło się lekko. Najpierw ciepły
sierpniowy wiatr delikatnie poruszył koronami drzew, które zakołysały się przy
szumie liści. Leniwie i od niechcenia wiatr poruszał zielenią grając cichym
szumem. Potem dmuchnął mocniej, wyginając drzewa w opętańczym tańcu gałęzi,
które unosiły się chaotycznie – jedne do góry, inne do dołu. Przydusił drzewa,
pochylając je na wschodnią stronę, siłą swego oddechu. Zrobiło się szaro, a
potem ciemno. Wraz z zajściem słońca, chmury stały się mroczniejsze,
przypominając swym kolorem ciemny atrament. Wraz z nadejściem zmierzchu i chmur
osiedle opustoszało. Ludzie, jakby instynktownie, zamykali się w swoich domach,
skupiając się na wieczornych sprawach. Na ulicach zapaliły się latarnie,
których pomarańczowe światło lamp sodowych, rozganiało mroki nocy. Wiatr
rozrzucał gazety, które jakiś zafrasowany roznosiciel reklam zostawił na
śmietniku. Latały we wszystkie strony, stając się zabawkami wiatru. Nieliczni
przechodnie przemykali po chodnikach, śpiesząc się do domu. Byli też i psiarze,
którzy chodzili samotnie ze swymi czteronożnymi pociechami. Niektóre twarze
były oświetlone niebieskim światłem bijącym od ekranów telefonów komórkowych.
Jeszcze inni poruszali się z butelką piwa w dłoni, wykorzystując spacer z psem,
aby uspokoić żądnego alkoholu demona uzależnienia. Ale i było coś jeszcze.
Jakiś dziwny niepokój. Gdzieś w ciemnym zaułku, drzewa wypuściły szybko i
nienaturalnie pędy, które z suchym trzaskiem gwałtownie wspięły się na ścianę jednego
z budynków. Z pędu wijącego się niczym macka ośmiornicy aż po sam szczyt zabudowania
wyrosła, olbrzymia, guzowata narośl, która odłączyła się i upadła na dach. Jej
ciemną, galaretowatą powierzchnię przebiła od środka jakaś ręka i wyszedł z
niej człowiek. Był ciemny, oblepiony dziwną mazią. Sylwetkę miał przygarbioną,
ręce długie, palce szponiaste. Stał tak na tle ciemnego nieba, niewidoczny dla
przechodniów na dole. Wtem bardzo gwałtownym ruchem przykucnął na skraju
budynku, chwycił się jego krawędzi obydwoma rękoma i wychylił się
niebezpiecznie, patrząc w dół, wprost na mężczyznę z psem. Pochylał się
złowieszczo, z jakąś dziką i drapieżną zarazem agresją. Było w tym pochyleniu
wyzwanie rzucone światu. Niezrozumiały przekaz, który ten ktoś, chciał ogłosić.
Mężczyzna z psem, zatrzymał się i podniósł głowę, aby napić się piwa i zamarł.
Z przechylonej butelki wylewała się bursztynowa ciecz prosto do ust, spływając
po brodzie i kapiąc na ubranie. Mężczyzna stał jak sparaliżowany. Jego wielkie
oczy wyrażały nieskończone zdziwienie, kiedy nawiązał kontakt wzrokowy z
człowiekiem na dachu. Tamten, wycofał się i zniknął z pola widzenia mężczyzny.
-
Hej! Ty tam! – krzyknął ten z dołu – Nie strasz ludzi.
W pobliskim lesie również
nastąpiło coś nieoczekiwanego. Z jednego ze starych, uschniętych drzew wyszedł
również człowiek. Był szczupły i wysoki. Jego ciemna sylwetka była trudna do
uchwycenia w lesie. Przemykał się pomiędzy drzewami jak cień, na tle czarnego
nieba. Wiatr wiał już mocno, a z oddali dało się usłyszeć potężne pomruki
nadchodzącej burzy. Co jakiś czas niebo migało od wyładowań; choć jeszcze
odległych, to na tyle potężnych, aby co jakiś czas rozjaśnić noc. Kiedy mężczyzna
z drzewa zbliżył się do zabudowań położonych tuż przy lesie, psy rozszczekały
się opętańczo. Ujadały wszystkie zgodnie w jego kierunku, kiedy szedł wzdłuż
ogrodzeń. Podbiegały i cofały się szybko, jak gdyby bały się go, a jednocześnie
chciały odpędzić od domu, którego pilnowały. W pewnym momencie cień przystanął
i zaczął wpatrywać się w budynek, położony tuż za domkami. Na jego dachu stał
ktoś, kto równie intensywnie wpatrywał się w niego. Cień skinął głową temu na
dachu, a tamten odpowiedział mu skinieniem i ruszyli obydwaj dalej na północ
osiedla. Przemieszczali się bezszelestnie i tylko ujadanie psów ujawniało ich
obecność.
-
Aspirant Cholewa, komenda rejonowa Policji Wrocław Leśnica, słucham? – odezwał
się głos w słuchawce
-
Dzień dobry. – mówił zdenerwowany głos – Jestem z psem na spacerze w Lesie Mokrzańskim;
tu obok tego domku, gdzie można odpocząć. Tutaj ktoś leży – powiedział
przelęknionym głosem.
-
Jak to leży?
-
No normalnie, bez ruchu; ten ktoś chyba nie żyje. Proszę przyjechać.
Zwłoki
młodej kobiety leżały porzucone w krzakach. Na pierwszy rzut oka wyglądała,
jakby spała. Nie widać było krwi i śladów walki. Jej niebieskie dżinsy, białe
adidasy i zielona koszulka wydawały się nienaruszone. Tylko jej głowa
spoczywała nienaturalnie wykręcona brodą do tyłu. Oczodoły ziały pustką -
czarne, ale bez śladów krwawienia. Usta były zerwane, nierówno, odsłaniając
zęby. Leżała tak i czekała. Mężczyzna nie wytrzymał i przykrył jej twarz
kurtką, czekając na przyjazd policji.
Komisarz
Korzeński przykucnął przy zwłokach, krzyżując ręce pomiędzy kolanami. Wpatrywał
się w nie przez dłuższą chwilę, gryząc przy tym w kąciku ust wykałaczkę. Potem
prawą rękę, ubraną w czarną lateksową rękawiczkę, zbliżył do twarzy denatki i
palcem wskazującym pokręcił tuż nad pustym oczodołem. Po chwili wstał i
odwrócił się. Przeszedł pomiędzy ubranymi na biało technikami policyjnymi,
uniósł taśmę policyjną i poszedł w kierunku wyjścia z lasu. Szedł powoli,
oddalając się od miejsca zbrodni. Jego biały prochowiec powiewał na wietrze. W
tym samym czasie w sposób niezauważony dla techników, zwłoki przekręciły swoją
twarz i poprzez czarne dziury po gałkach ocznych wydawały się obserwować
komisarza. W tym samym momencie ptaki zerwały się z drzew, latając chaotycznie
i wrzeszcząc. Technicy unieśli głowy, aby przyjrzeć się zjawisku. W koronach
drzew, na tle błękitu nieba kręciło się tysiące ptaków. Było ich tak wiele, że
zrobiło się na chwilę ciemno. Potem rozleciały się na różne strony.
-
Gdzie są zwłoki?! – zawołał jeden z techników.
- Przecież
tutaj były!
Krzyki
i poruszenie pośród techników zatrzymały komisarza, który właśnie wsiadał do
radiowozu.
- Co tam się, do cholery, dzieje? –
powiedział sam do siebie, gramoląc się z auta i wracając na miejsce
przestępstwa.
Tomasz przystanął na polnej drodze
pomiędzy Mokrą a Żurawińcem i wpatrywał się w pole. Tuż przy linii kolejowej,
na lewo od przejazdu szła, kołysząc się na nogach jakaś dziewczyna. Słońce
południowe, wysokie i mocne przygrzewało właśnie od strony Krępic i Tomasz nie
widział dokładnie kobiety. Szła tuż obok torów, ręce opuszczone, barki
skierowane do przodu, lekko zgięta w pół. Kołysała rękoma na całej długości,
jak gdyby bezwładnymi.
-
Pewnie naćpana – pomyślał Tomasz.
W
tym momencie żółto-biało-czarny pociąg Kolei Dolnośląskich przemknął w kierunku
Wrocławia, tuż obok dziewczyny. Ona tylko zakołysała się i szła dalej w
kierunku przejazdu kolejowego do którego zmierzał Tomasz.
-
Narkomanka – powiedział wkładając ipody do uszu i ruszył biegiem.
Truchtał
powoli, rytmicznie i z gracją. Był doświadczonym maratończykiem, który
pokonywał długie dystanse. W miarę jak zbliżał się do przejazdu kolejowego
zauważył, że idąca torami dziewczyna przyspiesza. Biegła dalej niezaradnie,
machając bezwładnymi rękoma przed sobą, pochylona i pokraczna. Ale w tym biegu
było coś dziwnego, co zaniepokoiło Tomasza. Przyspieszył, ale i dziewczyna
przyspieszyła.
- Co u licha? –
pomyślał
Zwolnił
i zatrzymał się, aby przepuścić dziewczynę, ale ona skręciła w jego stronę, nie
zwalniając tempa. Tomasz poczuł, jak serce zaczyna mu bić szybciej i dziwne
poczucie niepokoju zakrada się do jego serca. Coś było w niej nie tak, ta
twarz, niewyraźna, gdyż słońce świeciło wprost z za jej głowy. Tomasz odwrócił
się i ruszył do zabudowań w Mokrej. Odwracał się co chwilę, aby upewnić się,
czy dziewczyna podąża jego tropem. Wciąż biegła, niebezpiecznie zmniejszając
dystans. Sierpniowy upał dawał się już mocno we znaki Tomaszowi, który teraz
już pędził jak opętany, byle szybciej, byle dalej, byle do ludzi, była zdala od
tej przerażającej kobiety, która nie wiadomo czemu biegła za nim.
-
Ratunku! – zaczął wrzeszczeć spanikowany Tomasz. – Ratunku!
Z
pobliskiego gospodarstwa wyszedł mężczyzna, wycierający brudne ręce w biały
ręcznik. Był postawny, ubrany w białą koszulkę na ramiączkach, mocno przepoconą,
krótkie spodenki, klapki i białe skarpety. Spojrzał na Tomasza pędzącego co sił
i gnającą za nim dziwną kobietę, z wyciągniętymi przed siebie rękoma, której
szponiaste palce starały się chwycić umykającego przed nią biegacza. Gospodarz
rzucił ręcznik na ziemie, chwycił leżącą obok sztachetę i ruszył na ratunek. W
momencie, kiedy mężczyźni spotkali się po środku jezdni, kobieta zatrzymała się
na brzegu drogi i przekrzywiła nienaturalnie głowę w lewą stronę. Jej
pozbawione oczu puste oczodoły i usta bez warg wydawały się szydzić z mężczyzn.
-
Pan to też widzi? – zapytał Tomasz.
-
Tak – odpowiedział mężczyzna gwałtownie odwracając się w lewo, tylko po to, aby
ujrzeć w ostatniej chwili maskę czerwonej ciężarówki, która z impetem
przejechała po mężczyznach, łamiąc ich kości i zabijając.
Komisarz Korzeński nie był w
nastroju. Dzień był fatalny. Ledwo co okazało się, że zostały zgubione zwłoki,
a już około południa w pobliskiej Mokrej miał miejsce śmiertelny wypadek -
ciężarówka przejechała dwóch mężczyzn. Kierowca był trzeźwy i nic nie pamiętał.
Komisarz stał pod przydrożnym krzyżem zwrócony plecami do miejsca wypadku i
palił nerwowo papierosa, patrząc przed siebie prosto w pole. Ten dzień nie mógł
się gorzej zacząć. A miało być tak pięknie. Praca za biurkiem, pączki i kawa.
Miała przyjechać pani Agata z wydziału wewnętrznego, do której komisarz miał
wielką słabość, ale zamiast tego uganiał się za trupami. Zaciągnął się
papierosem i rzucił go na ziemię. Przez chwilę patrzył na tlący się niedopałek,
który po chwili przydepnął. Kiedy podniósł głowę jego wzrok uchwycił jakiś ruch
pomiędzy wysokimi pędami kukurydzy, którymi porośnięte było pole. Zatrzymał się,
mrużąc oczy.
-
Ki diabeł? – powiedział raczej sam do siebie.
-
Też to pan widzi? – dobiegł go zbliżający się głos aspiranta Leśniewskiego. –
Tam na godzinie jedenastej. Ciemna plama, przypominająca człowieka. Ukrywa się
w cieniu kukurydzy, ale czuję wyraźnie wzrok tej osoby na nas.
Faktycznie,
teraz kiedy Korzeński przyjrzał się dokładnie, widział jak coś skrywa się w
cieniu rzucanym przez kukurydzę, kryjąc się pośród łodyg. Słońce za plecami
tego czegoś utrudniało obserwację z miejsca, gdzie stali. To coś bardzo
niewyraźne wpatrywało się w nich, świecącymi czerwonymi ślepiami.
-
Za mną – powiedział komisarz i ruszył w głąb pola przeciskając się pomiędzy
wysoko rosnącymi kukurydzami.
-
Ucieka! – krzyknął aspirant, a Korzeński przyspieszył.
Biegł
przed siebie, a liście i łodygi kukurydzy uderzały jego twarz. Nierówna
powierzchnia pola powodowała, że co chwilę tracił równowagę, a jego nogi
wykrzywiały się na dołkach. Po pewnym czasie wybiegł na niewielką polanę - nie
większą niż boisko do koszykówki wydeptaną pośrodku pola, której wcześniej nie
było widać. Tutaj kukurydza była połamana. Wokół leżało wiele martwych małych
zwierząt: zajęcy, lisów, borsuków i myszy. Były pogryzione i porozrzucane na
całej powierzchni.
-
Uwaga z prawej! – krzyknął aspirant, wybiegając na polanę. Korzeński w
ostatniej chwili uchylił się, przekręcając się na plecy przed pędzącym na niego
stworem. Były to właśnie zwłoki, których szukali.
Komisarz
siedział na krześle w kuchni komisariatu policji przy ul. Średzkiej i
przykładał do czoła zimną butelkę z kefirem.
-
Będzie guz - stwierdził aspirant.
Korzeński
wstał i otworzył butelkę, którą chciwie opróżnił kilkoma łykami. Przetarł
rękoma wąsy z kefiru i odwrócił się do aspiranta.
-
Podsumujmy co się stało. Rano znaleziono zwłoki młodej kobiety u wejścia do
Lasu Mokrzańskiego przy ul. Junackiej. Następnie te zwłoki w dziwnych i
niewyjaśnionych okolicznościach nagle zginęły, w momencie, w którym wszyscy
patrzyli w inną stronę. Następnie, tego samego dnia w okolicach południa na
osiedlu Mokra ciężarówka przejechała dwójkę ludzi. Po naszym przybyciu
zauważyliśmy coś w polu kukurydzy i udaliśmy się, aby to sprawdzić. W trakcie
przeszukiwania pola zostałem zaatakowany. A atakującym były szukane przez nas
zwłoki, które są zamknięte w areszcie w piwnicy. Czy coś pominąłem?
-
Jak dotąd nie.
-
Pytanie jest takie: co to jest u nas w areszcie? Wszak, jak wiemy, zwłoki są
martwe i nie mogą się ruszać. To coś, co złapaliśmy i więzimy w celi, wygląda
jak poszukiwane przez nas zwłoki; ale nie jest martwe.
-
Odpowiedź na pytanie, co to jest, jest bardzo prosta. Jest to zombi –
stwierdził aspirant wprowadzając komisarza w podły nastrój.
-
Zombie powiadasz? Tak jak na tych filmach?
-
Dokładnie.
-
No to chodźmy jeszcze raz się temu przyjrzeć.
W
piwnicy komisariatu panowała okropna atmosfera. Zanim tutaj zlokalizowano
komisariat, budynek pełnił funkcje produkcyjne. Potężne żelbetowe stropy miały
również służyć jako schron. Po przeniesieniu komisariatu policji z ul.
Jeleniogórskiej, w piwnicach urządzono areszt tymczasowy z pięcioma celami.
Trzy były puste, w jednej siedział lokalny kloszard, a w ostatniej zamknięte
były zwłoki. Areszt temperaturą przypominał wielką chłodnię. Ściany pokrywała
cienika warstwa lodu, a para dobywająca się z ust policjantów i jedynego
osadzonego nie pozostawiała wątpliwości, że coś jest nie tak. Powietrze
przesiąknięte było zapachem siarki i stęchlizny. Jarzeniówki głośno buczały,
gasnąć i zapalając się w nieregularnych odstępach. Zamknięta w celi więziennej
denatka, o czarnych oczodołach pozbawionych oczu siedziała na pryczy, wygięta
nienaturalnie do tyłu.
-
Komisarzu, niech pan spojrzy – powiedział aspirant wskazując ścianę naprzeciwko
celi. Spływały po niej zielone, grube kreski wyglądające jak wielkie ropne
gile.
-
Pluje cholerstwo – powiedział bezdomny z celi.
-
Jak to pluje? – zapytał aspirant
-
Normalnie, jak w tym filmie egzorcysta – otwiera usta i wymiotuje tą zielona
mazią na ścianę.
Korzeński
stał i przyglądał się temu czemuś co zamknęli w celi. Nie miał zielonego
pojęcia, co to może być i jaki to wszystko ma sens. Przerażający stwór, z
pustymi czarnymi oczodołami, przyglądał się mu uważnie. Twarz kobiety, którą to
coś kiedyś było, pokryta była dziwnymi żylakami i pryszczami. Kolor skóry był
dziwnie żółty i bardzo niezdrowy.
-
Co to w ogóle jest?- zapytał samego siebie Korzeński
-
Ja wiem – podpowiedział bezdomny.
-
No to niech pan gada, panie Kalisiak.
- O
nie tak szybko, komisarzu. Najpierw napiłbym się piwa.
-
Ty gnoju – przeklął aspirant i ruszył w stronę celi.
-
Stop! – krzyknął komisarz – Panie aspirancie, proszę skoczyć do Lidla tuż obok
i zakupić najtańszego mózgotrzeba dla pana Kalisiaka, co by w atmosferze
zrozumienia opowiedział nam o tym, co wie.
-
Dobre Piwo – powiedział Kalisiak, kiedy siedzieli razem w kuchni komisariatu. -
Pamiętam, że była wówczas zima. Ja byłem dzieckiem i mój ojciec pracował jako
referent w PGRrze, który mieścił się na końcu ul. Dolnobrzeskiej. Przysłali pewnego
człowieka do Bazy jako ostateczną deskę ratunkową, aby wyciągnąć cały PGR z
tego bagna, w jakie się wówczas wpakowali. Mówiono o nim, że jest legendą.
Tu
Kalisiak zrobił pauzę i wypił łyk piwa z puszki, delektując się smakiem.
-
Ma pan może papierosa? Na czym to ja skończyłem? Aha. Ojciec mówił, że podczas
porządkowania lasu po wojnie, oficer polityczny PGRu kazał zniszczyć krzyże nad
grobami, które są w lesie. Panowie wiedzą… te dwa groby, które tam są; zawsze z
brzozowymi krzyżami nad nimi. Po tym, jak zniszczono te krzyże, zaczęły się
problemy w PGRrze. Pierwszej nocy, coś rozszarpało wszystkie krowy w oborze.
Jaki to był straszny widok. Pamiętam, bo ojciec wrócił blady do domu i
opowiadał matce ściszonym głosem, że obora przypominała jedną wielką kałużę z
krwi i mięsa. Coś lub ktoś rozszarpało na strzępy ponad trzysta krów mlecznych.
Potem zniknął kombajnista na polu koło Mokrej; tam blisko przejazdu kolejowego,
w stronę Żurawińca.
-
Chwileczkę. Chcesz powiedzieć, że już ktoś zniknął na polu koło Żurawińca, tam
gdzie złapaliśmy to coś? – powiedział komisarz wskazując na podłogę, a
właściwie na celę w piwnicy komisariatu.
- O
tym właśnie mówię – powiedział Kalisiak zaciągając się papierosem i popijając
piwo. To nie jest coś nowego. Ja wiem, co to jest.
-
No to mów Pan!
-
Powoli. Ważne jest abyście zrozumieli całą historię. Ma pan jeszcze jedno piwo?
Aspirant
spojrzał na komisarza, a tamten kiwną głową na znak, że przyzwala. Aspirant
podał piwo z reklamówki bezdomnemu, który łapczywie się go napił i opowiadał
dalej.
- W
Leśnica Baza, najważniejszym miejscu ówczesnej Leśnicy zaczęło się dziać źle.
Zwierzęta ginęły, traktorzyści i kombajniści bali się wyjeżdżać na pole.
Robotnicy pracujący przy wyrębie lasu w lesie mokrzańskim zgłaszali martwe
zwierzęta, rozszarpane w brutalny sposób. Potem i oni poznikali. Dlatego też
sekretarz partii osiedla wystąpił do Komitetu Centralnego w mieście o pomoc, bo
plan był zagrożony. No i przysłali jego. To był jakiś stary przedwojenny
jeszcze policjant, który spędził wojnę na Lubiance. Potwornie zmaltretowany i tam
złamany, przeszedł na stronę komunistów. Czy się zajmował nie było jasne. Ale z
opowieści ojca, które podsłuchałem, wynikało, że został wysłany na daleką
Syberię do jakiegoś opuszczonego prawosławnego monastyru, gdzie był szkolony w
zwalczaniu zjawisk paranormalnych. Rosjanie przez dekady pracowali nad
sposobami uzyskania kontroli psychicznej i fizycznej nad wrogami. Ich starania
– zwłaszcza w trakcie zimnowojennego wyścigu – nie przynosiły wymiernych
rezultatów. Według opowieści mojego ojca, zaczęli tuż po I wojnie światowej od
prób wykorzystania psychotroniki oraz parapsychologii. A więc od dziedzin
odrzucanych przez naukę, takich jak telepatia, telekineza, hipnoza itp.
Przełomowy okazał się początek lat 20. XX w., kiedy to z inicjatywy pierwszego
ludowego komisarza oświaty Anatolija Łunaczarskiego został powołany Rosyjski Komitet
Badań Psychologicznych. Tam na dalekiej Syberii mieli za zadanie zbadać
możliwości manipulowania ludźmi. Ponoć przysłany przez partię człowiek był
bliskim współpracownikiem Biechtieriewa znanego z tego, że obsesyjnie
analizował zjawisko tzw. arktycznej psychozy, czyli występujących u ludów
Północy masowych halucynacji oraz stanów hipnozy. Partia sądziła, że to co ma
miejsce, to właśnie coś w stylu arktycznej psychozy. Ataku wywołanego przez
imperialistyczny zachód, aby zniszczyć nasze plany produkcyjne. Ponoć Leśnica
była idealnym miejscem na tego typu próby – wciąż żyli tu Niemcy. Ten człowiek
był bardzo twardy i silny, ale też dziwny. Nosił różaniec, co było nie do
pomyślenia w tamtych czasach. Dużo czasu spędził w lesie i naszej parafii,
wertując niemieckie księgi parafialne. Coś tam znalazł, bo pewnego dnia wrócił
do bazy bardzo przerażony i wezwał do siebie sekretarza i oficera politycznego.
Tego samego dnia przyjechało wojsko – polskie i radzieckie. Otoczyło las i
żołnierze tyralierą przeszukali las. Potem mówiono, że wielu z nich zginęło. a
Ci co przeżyli osiwieli. Wielu zostało wywiezionych do klasztory w Lubiążu,
gdzie byli leczeni na załamanie nerwowe. Nie wiadomo co się wydarzyło. Po tym
odbyło się jakieś spotkanie w KC we Wrocławiu i wraz z tym człowiekiem przybył
egzorcysta przysłany przez wrocławską kurię. Wówczas, jak ojciec opowiadał
matce, powiedziano im, że mamy tu do czynienia z demoniczną manifestacją. Ponoć
Las Mokrzański, który był pozostałością prasłowiańskiej puszczy zamieszkiwał
jakiś demon. Jego ostatnie objawienie się miało miejsce zimą 1944 roku, kiedy w
lutym żołnierze wermachtu zostali zaatakowani przez tę istotę i rozszarpani.
Przysłani przez samego Himmlera specjalni funkcjonariusze SS mieli schwytać
stworzenie i przewieść je do badań w Berlinie, ale im się to nie udało. Zagonili
jedynie to coś do grobu przy pomocy leśnickiego proboszcza i zamknęli w ziemi.
To właśnie krzyż nad grobem stanowił barierę.
-
Ale chwileczkę. Przecież groby w lesie były przedmiotem ekshumacji – przerwał
mu Korzeński – I stowarzyszenie POMOST wprawdzie okryło zwłoki żołnierzy jak pan
mówi, ale nic więcej.
-
Dokładnie – przyszedł mu w sukurs aspirant - Tuż przy wejściu od strony Osiedla
Malowniczego znajduje się tajemniczy grób, o którym pan mówi. Jest rewelacyjnie
utrzymany. Na krzyżu wisi różaniec, a na kopcu ziemi regularnie pojawiają
się nowe kwiaty i świeże znicze. Tuż obok stoi ławeczka, która ma
umożliwić wygodne spędzanie czasu przy mogile. Trudno się więc dziwić, że miejsce
to zostało owiane legendą. Więc ta opowieść nie trzyma się kupy.
-
Czy aby na pewno? – dopytał Kalisiak – Czy po rozkopywaniu grobu krzyż został
poświęcony? Czy ziemia została pobłogosławiona? Ale to nie wszystko. W księdze
parafialnej jest jeszcze zapis o tym, że po demona przybędą istoty zrodzone z
Leszego. Dzieci strażnika lasu.
-
Wie pan co, panie Kalisiak? To fajna opowieść, ale wydaje mi się, że chciał pan
po prostu dostać piwo.
-
Cóż, spodziewałem się, że mi nie uwierzycie. Ale nie musicie mi wierzyć. Wystarczy,
że obejrzycie zdjęcia z ekshumacji – zobaczycie coś, co spowoduje, że do mnie
wrócicie.
-
Skoro pan tak mówi…
-
Macie też mało czasu. Dzieci Leszego już tu idą.
-
Niech pan nie straszy. Czas wracać do celi.
Komisarz
Korzeński przeglądał na ekranie komputera zdjęcia i raporty z ekshumacji
grobów, jakie Pracownia Badań Historycznych i Archeologicznych POMOST
przeprowadziła w październiku 2021 roku. W grobie znajdowały się szczątki
pięciu żołnierzy niemieckich. Według raportu zostali oni pochowani w bardzo
ciasnej jamie grobowej. Sposób ułożenia ciał wskazywał na to, że do pochówku
doszło w okresie zimowym, przy sporym pośpiechu. Uwagę komisarza przykuły
jednak zdjęcia czaszek. Oczodoły były otoczone czarnymi, przypominającymi
kleksy plamami, takimi samymi jakie ma zamknięta w celi istota.
-
Dziwne, co? – zapytał Korzeński aspiranta
-
Dziwne. Wygląda na to, że stary nie kłamał.
-
Ale to nierealne – oponował Korzeński - Musi być jakieś wytłumaczenie tego.
-
Panie komisarzu, Sherlock Holmes stawiał sprawę jasno: „Odrzuć niemożliwe. A
to, co zostanie, choćby nieprawdopodobne, jest faktem.” Faktem jest, że mamy tę
dziwną istotę w piwnicy i zdjęcia pokazują podobne oczy; a opowieść Kalisiaka
właśnie się uwiarygodniła. Pytanie co to oznacza, że dzieci Leszego przyjdą i
co jest w tych księgach parafialnych?
-
Czy dziś była zapowiedziana burza? – wtrącił się z innego wątku Korzeński.
-
Czemu pan pyta?
-
Popatrz, na dworze jest bardzo ciemno i świecą latarnie, a jest godzina
czternasta.
Pędzili
w dół, do aresztu komisariatu. Lampy mrugały w nierównych odstępach.
Temperatura spadała, a w powietrzu unosił się słodki zapach zepsutego mięsa.
Pędząc przez komisariat zauważyli, że nie ma tutaj nikogo poza nimi. Korzeński
zatrzymał się zaszokowany i rozejrzał do dokoła. Otworzył drzwi do naczelnika i
ze zgrozą stwierdził, że tam nie ma nikogo. Dyżurka również była pusta.
Podbiegł do okna i gwałtownie odskoczył w momencie, kiedy szyba pękła przebita
przez dziwną zieloną wić nieznanej rośliny, która wpełza do środka i gwałtownie
rozrosła się, zamykają okno szczelną zasłoną pędów. Po chwili słychać było
tłuczenie innych okien.
-
Pędem do aresztu – rzucił Korzeński wyciągając swojego służbowego Walthera
P–99.
Z
równowagi wybiło go pędzące w stronę aresztu zielone pnącze, które było
grubości torsu dorosłego mężczyzny.
-
Co to jest?! - Krzyknął komisarz.
-
Nie wiem, ale zmierza do aresztu.
-
Ratunku! – z głębi budynku dobiegł przerażony krzyk Kalisiaka.
Z
olbrzymim trudem Korzeński wraz z aspirantem dobiegli do aresztu. Wejście barykadowała
krata zbudowana z roślinnych rozgałęzień. Wewnątrz stały dwie czarne postaci,
które spoglądały na istotę zamkniętą w areszcie.
- Stać, bo
strzelam! – wykrzyknął komisarz celując w jedną z ciemnych postaci.
Jedna z nich odwróciła
się gwałtownie pokazując ciemną bezkształtną twarz z czerwonymi, świecącymi
ślepiami. Korzeński strzelił. Huk wystrzału rozdarł ciszę. Kula trafiła w
istotę, która upadła rzucona na ziemię siłą uderzenia. W tym samym momencie
drugi z osobników wykonał ruch ręką. Blokujące przejście pędy drzewa strzeliły
w stronę Korzeńskiego i splątawszy go przycisnęły do ściany. Komisarzowi
zabrakło tchu. Aspirant wystrzelił w tym samym momencie trafiając w drugiego
osobnika, ale kula przeszła przez niego, jakby był powietrzem, które lekko
zafalowało. Pocisk rykoszetem odbił się od ściany i trafił w nogę Kalisiaka, który
zaczął krzyczeć jako opętany. I wówczas wydarzyło się coś niespodziewanego.
Komisariat zatrząsnął się w fundamentach, a z sufitu posypał się pył powstały w
wyniku pękającego betonu. Jedna ze ścian w celi, w której przebywała
przerażająca istota, rozstąpiła się na boki odsłaniając ciemną otchłań, z której
zaczęły wyłaniać się przerażające istoty o czarnych oczodołach, wszystkie
pokraczne. Szły nienaturalnym ruchem, gdyż ich nogi były dziwnie powykrzywiane,
ciała zdeformowane. Niektóre pełzały na czworaka. Za nimi kroczyło coś jeszcze.
Coś ogromnego. Potężne dudnienie kroków wskazywało na olbrzymią wagę tego
czegoś, co się zbliżało. Aspirant z nerwowością uwolnił Korzeńskiego z objęć
pędów i spoglądali z komisarzem z przerażeniem w ciemność, z której coś
nadchodziło. W tym czasie, pierwszy osobnik zrodzony z czerni podniósł się,
przykucnął opierając się na rękach i zawył złowieszczo w stronę celi. W rękach
drugiego czarnej postaci zmaterializowały się dwa czarne ostrza, które płonęły
jakiś dziwnym ciemnym płomieniem. Istoty wylewały się do celi napierając na
kraty.
- Wytrzymają? –
zapytał przerażony aspirant.
- Nie wiem -
odpowiedział komisarz spoglądając na przerażonego Kalisiaka, który zwinięty w
kącie celi, szeptał modlitwę Pańską.
W tym właśnie
momencie krata z głośnym brzdękiem opadła na podłogę, a istoty z czarnymi
oczyma rzuciły się w stronę dwóch czarnych postaci. Ta przykucnięta rzuciła się
do przodu z rozczapierzonymi pazurami, rozszarpując pierwszą z napotkanych
napastników na strzępy. Druga, dzierżąca płonące ciemne ostrza, ruszyła
oszalałym tańcem pomiędzy nadciągające stwory, obcinając ręce i głowy. Ciemna
krew zaczęła zalewać pomieszczenie, a na oczach przerażonych ludzi rozgorzało
przerażające starcie nieludzkich stworów. Ale ciemne stwory były doskonałe.
Zabijały istoty z pustymi oczodołami sprawnie i szybko aż do momentu, kiedy ściana
pękła. W wyłomie pojawił się olbrzymi stwór z czterema rogami, cielskiem
potężnym, umięśnionym i otoczonym płomieniami.
- O kurwa! –
Krzyknął Korzeński odwracając się i ruszył do wyjścia ciągnąc za sobą
przerażonego aspiranta.
***
Wydział Kontroli
Komendy Miejskiej Policji we Wrocławiu prowadził postępowanie w sprawie śmierci
aresztanta Waldemara Kalisiaka w areszcie komisariatu policji w Leśnicy.
Komisarz Korzeński, który tego dnia pełnił dyżur wraz z aspirantem Cholewą,
byli podejrzani o popełnienie zabroni zabójstwa aresztanta, poprzez odcięcie
głowy. Byli oskarżeni również o kanibalizm, gdyż zwłoki nosiły ślady ugryzień.
Co więcej cała podłoga aresztu była zaśmiecona i skąpana krwią. W kątach
znajdowały się skrwawione szmaty i strzępy ubioru damskiego. Wśród rupieci na podłodze
znaleziono kilka palców rąk. W toalecie stało wiadro z wodą, a wewnątrz jelita,
kawałki mięsa i kości oraz skóra z głowy. Na półce w pokoju naczelnika
znajdowała się głowa zmasakrowana tak, że żadnych rysów twarzy nie można było
rozpoznać. Policjanci nie przyznali się do winy.
Komentarze
Prześlij komentarz