Ślimak na ostrzu brzytwy.

 

Widziałem ślimaka pełznącego po krawędzi brzytwy. To mój sen. Mój koszmar. Brnie, pełźnie po krawędzi piekielnie ostrej brzytwy. I nie ginie” - Kurtz w „Czasie Apokalipsy” F. Coppoli.

 

To było wielkie zaskoczenie, które pokrzyżowało plany wielu. Ludzie kładąc się spać, nie spodziewali się, że znany im świat zacznie się walić. Ot, był sobie wieczór, jakich było wiele. Słońce zaszło, niebo było ciemnie. W TV były wiadomości. Ludzie zajmowali się swoimi sprawami. Ktoś, kto miał pieniądze, spił się, a ktoś inny, kto miał żonę, pobił ją. Jakaś kobieta zdradzała męża. Czyjeś dzieci piły w ukryciu wino. Jeszcze inni czekali na premierę wyczekiwanej gry. Wszystko to, co wydarzyło się dnia następnego, odbyło się bardzo niespodziewanie, jak niespodziewanym może być początek apokalipsy. Niby są sygnały, znaki zostały dawno temu opisane, ale nikt za bardzo nie chciał w to wierzyć. Apokalipsa? Prędzej globalne ocieplenie, potop związany z topnieniem lodowców, ale nie żadne tam mistyczne bzdury. W piątek wieczorem ludzie bawili się w knajpach lub imprezowali na domówkach. Ktoś, kto wymyślił, że koniec świata przywita ludzi na ciężkim kacu w sobotni poranek, musiał mieć niezłe poczucie humoru. Niektórych ów początek końca zastał podczas snu, gdy w objęciach Morfeusza odwiedzali oniryczne krainy. Innych przywitał podczas powrotu do domu, kiedy ledwo świadomi patrzyli na poranne niebo i mówili do siebie „chyba trzeba przestać pić” Ale nie o picie tu chodziło. Ot nadszedł kres czasów. Nowocześnie jak na XXI wiek przystało poprzez SMS z RCB: „Dziś zostań w domu. Zaczyna się Apokalipsa. Ostrzeżenie ważne od 8:00 do końca świata”. Ludzie czytali, pukali się w głowę i zastanawiali się jak to możliwe, że ktoś złamał rządowe centrum informacyjne. O godzinie 8:05 było jednak jasne, że nie były to żarty, choć odbyło się to bardzo teatralnie. Najpierw zawiał wiatr, a potem zagrały trąby. Potem rozdarła się z trzaskiem zasłona niebios, ukazując legiony Pana. Armie niebiańskich Aniołów stały nieliczonymi rzędami, uzbrojone w ogniste miecze, gotowe na rozkaz rzucić się z niebios i rozpoznawszy skrzydła spaść na ziemię. Najwyższy zażartował chyba z tym teatralnym gestem, odgryzając się tym, którzy w usta Gagarina wepchali niewypowiedziane przez kosmonautę słowa: „Patrzyłem i patrzyłem, ale nigdzie Boga nie widziałem”. Pan tu był i bawił się dobrze. Po drugiej stronie również coś się stało. Rozwarły się też wrota piekieł, a armia upadłych aniołów i potępionych dusz wymaszerowała na powierzchnię, przynosząc śmierć i zniszczenie. Towarzyszyły temu trzęsienia ziemi i potężne tsunami, kiedy powłoka ziemi darła się na pół, ukazując ciemną otchłań piekieł. Tymczasem na całym świecie, w każdym odbiorniku TV, radio czy komórce zabrzmiały historyczne słowa, wygłoszone w języku polskim: ”A więc wojna”. Ale gdzieś w podziemiach niektórych miast, ludzie czuwali. Czytali znaki czasu, interpretując je poprzez słowa Ewangelisty Jana, który opisał czasy ostateczne.

To była bardzo nowoczesna apokalipsa. W wieczornym programie informacyjnym była debata, gdzie niewierzący profesor filozofii bagatelizował zjawiska na niebie i ziemi, dopatrując się w nich raczej koniunkcji sfer, przedarcia się wymiarów, najazdu kosmitów, niż apokalipsy. Jego rozmówca, mężczyzna bardzo przystojny, piękny podług wszelkich kanonów uśmiechał się tylko z pobłażając, kręcąc przy tym twisterem.

- Więc mówi Pan, że ja nie istnieję?

- Przepraszam – żachnął się profesor – co ma Pan na myśli mówiąc „ja”? Chce nam Pan tutaj wmówić, że jest pan Lucyferem, jednym z upadłych aniołów?

- Pierwszym!

- Pierwszym czy drugim, nie ma to znaczenia proszę Pana, gdyż ma pPn urojenia. I chce Pan wypłynąć na fali zamieszania, związanego z tą cała aferą z przenikaniem się sfer i wymiarów.

- Chyba się przesłyszałem. Ja jestem zwiastunem burzy. Rozpoczynam walkę z Bogiem!

- Czy Pan mówi o tym nie istniejącym bycie, który jest wynikiem imaginacji człowieka?

- Jeszcze jakiś czas temu byłbym zachwycony Panem i Pańską niewiarą, ale teraz kiedy zaczyna się apokalipsa, zaczyna mnie Pan tak po ludzku wkurwiać. A wkurwić diabła…., a wie pan co, niech Pan zapłonie żywym ogniem.

Pstryknął palcami i na oczach milinów telewidzów profesor zapłonął ogniem.

- Jezu! – krzyknął!

- Jak trwoga, to do Boga – zaśmiał się Lucyfer pokazując milionom ludzi swoją twarz i rozpoczął Apokalipsę medialną.

 

Potężna eksplozja wstrząsnęła ścianami budynku. W piwnicy, w której się ukrył z sufitu posypał się pył i drobne kamyki. Mężczyzna oparł się plecami o ścianę, oburącz ściskając pistolet, którego lufa dotykała jego nosa. Oddychał ciężko, jak człowiek spanikowany. Zamknął oczy, które piekły go od wszechobecnego kurzu i pyłu. W myślach powtarzał modlitwę. Z każdym jej słowem, jego oddech się uspokajał, a bicie serca zwalniało. Poczuł spływające na siebie błogosławieństwo.

Przeładował pistolet i sprawdził magazynek. Trzy srebrne pociski były tam; plus czwarty w komorze spustowej.

- Mało – powiedział do siebie, odchodząc od ściany.

„Celnie oddany strzał to nie tylko kwestia dobrej broni. To też właściwa postawa i pewny chwyt” - w głowie dźwięczały mu słowa jego trenera, który przez lata przygotowywał go to tej chwili. „Stopy rozstaw na szerokość barków. Lewą wysuń lekko do przodu. Ugnij kolana cofając jednocześnie biodra do tyłu. Ramiona przechyl ku przodowi.”

Rutyna brała górę nad strachem. Powtarzane tysiące razy bojowe zachowania, zaczęły przejawiać się w jego zachowaniu. Przygotowany zaczął posuwać się do przodu. Powoli, systematycznie. Z bronią gotową do strzału, lustrując jednocześnie korytarz.  Na jego końcu, w bladym świetle lampy sodowej ujrzał skrzydlatą postać. Była cała czarna, przypominała człowieka, choć w miejscu jej twarzy była tylko bezkształtna ciemna masa – żadnego nosa, oczu, uszu.

- Pamiętaj – głos trenera znowu odezwał się w głowie – oni nie używają zmysłów. Wyczują Twoje zwątpienie. Tak Ciebie znajdą.

- Vade retro Satana – wypowiedział słowa modlitwy i ruszył do przodu.

 

Szedł powoli przez korytarz. Sodowe lampy mrugały z głośnym brzęczeniem, ale w dziwnie regularny, nienaturalny sposób. Jakby coś, będące na końcu długiego korytarza, dawało w ten sposób sygnał, że czeka na niego. Po podłodze, na wysokości kolan, pełzła dziwna, świecąca jaskrawym blaskiem mgła, której nierówne fale co jakiś czas przybierały formę twarzy mężczyzn i kobiet, wyrażających nieskończony ból cierpienia. Korytarz wydawał się przerażająco długi, a jego koniec owity był nieprzeniknioną ciemnością. Co jakiś czas, ścianami wstrząsało drżenie, które przenosiło się na niebieską mgłę, mącąc ją i wzburzając. Wraz ze wzburzeniem pojawiały się na niej nieludzkie kształty plugawych istot, które wyciągały w jego stronę swoje szponiaste kończyny.

- Gdzie on się podział – zastanawiał się mężczyzna. – Ten skrzydlaty twór, który tam stał?

Zatrzymał się. Mgła zafalowała od tego ruchu. Coś się jednak zmieniło. Nie było już słychać odgłosów wybuchów z powierzchni, mimo, że ściany wciąż drżały, lecz teraz bezgłośnie. Wciąż sypał się ze sklepienia pył i drobne kamyki w wyniku pęknięć betonu, ale wszystko to działo się bezdźwięcznie. Spojrzał w ciemność na końcu korytarza i z przerażeniem stwierdził, że ciemna plama z olbrzymią szybkością zbliża się do niego, pochłaniając ściany i lampy. Po chwili i jego ogarnęła ciemność. Było to dziwne uczucie, bo ciemno było tu absolutnie. Nic, ale nic nie rozświetlało tej wszechczerni, która go objęła. Ale było coś jeszcze. Ta czerń nie była tylko brakiem światła, lecz czymś namacalnym. Czuł dziwną galaretowatą substancję, która dotykała jego ciała, choć była rzadka i lekka jak powietrze. W pewnym momencie w tej czerni, pojawił się biały wyłom przypominający dziurę wyrwaną w kartce. Biła z tego wyłomu przeraźliwa jasność, od której bolały go oczy. Po środku tej dziury w mroku stała ciemna postać, której kontury były rozmyte, jak gdyby ktoś nałożył funkcję blur z programu graficznego na tę postać. Czarna istota wykonywała prawą ręką gest przyzywania, jak gdyby bez słów chciała powiedzieć: „No chodź, nie bój się”. Nie bał się, gdyż otoczony był opieką płynącą z modlitwy psalmu 23 „Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę”. Ścisnął pistolet i przyspieszył.

Kiedy przeszedł przez nierówną białą plamę, która świeciła w czerni, znalazł się na ulicy. Ludzie biegali chaotycznie. Jedni demolowali wystawy sklepowe i wynosili poprze rozbite okna różne dobra. Samochody stały w korkach. Hałas klaksonów był przeraźliwy. Jakiś zagubiony stróż prawa starał się zapanować nad chaosem komunikacyjnym. Mężczyzna podniósł głowę. Na tle szarego nieba szybowały tysiące skrzydlatych postaci, które w swych dłoniach trzymały ludzi i unosiły ich do niebios. W pewnym momencie skrzydlate postaci rozproszyły się jak stado ptaków, w które padł drapieżnik, gdyż olbrzymi czarny kształt wyrma ze skrzydłami pojawił się pomiędzy nimi, polując na Aniołów niosących wybranych do nieba. W pewnym momencie potężny huk wstrząsnął powietrzem i nowoczesny myśliwiec F-18 z wymalowanym na skrzydłach krzyżem templariuszy poleciał wprost na smoka atakującego aniołów. Apokalipsa była ze wszech miar nowoczesna. Wprawdzie Ewangelista Jan nie wspominał o samolotach, ale przecież nie po to zostawił swoje świadectwo, aby przezorni słudzy Pana na ziemi nie poczynili właściwych przygotowań. Szatan również nie próżnował. Wraz z przerażającymi oddziałami piekielnych istot na ziemię powracali najwięksi zbrodniarze wojenni, prowadząc swoje karne oddziały, uzbrojone w nowoczesny sprzęt wojenny. Mężczyzna przestał obserwować niebo i ruszył szybkim krokiem w kierunku miejskiego ratusza. Tam według wszystkich instrukcji miał się spotkać z Braćmi, którzy mieli stanowić pierwszą linię oporu. Oczekiwano przybycia niebiańskich hufców pod wodzą Archanioła Michała. Ale kiedy to miało nastąpić? Tego nie wiedziano. Pośród braci rozeszła się jednak informacja, że do Opactwa św. Michała Archanioła na Mont Saint-Michel przybywali aniołowie zbrojni.

 

W ratuszu było tłoczno. Templariusze Ostatnich Dni ujawnili się po setkach lat konspiracji. Bracia Żołnierze, gdyż tak się dziś nazywali, ubrani byli w nowoczesne stroje bojowe, kamizelki kewlarowe i hełmy. Tylko przyczepione do ramion symbole z krzyżami templariuszy wskazywały, że nie jest to zwykłe wojsko.

- Bracia! – na mównicę wstąpił gładko okolony, mężczyzna w sile wielu – Jak wiecie, rozpoczęła się Apokalipsa, na którą czekaliśmy. Jakub de Molay – ostatni wielki mistrz zakonu templariuszy - tuż przed swoją śmiercią zdążył powołać tajną komórkę zakonu.  Przetrwała ona zawieruchę, która zniszczyła główny zakon. Zostawił nam też, wskazówki, jak będą wyglądać ostatnie dni. My wiemy, że podczas pierwszej wyprawy krzyżowej, w Grobie Pańskim, rycerze Świątyni spotkali Archanioła, który zostawił nam dokładne wytyczne, co do tego jak ten czas końca świata będzie wyglądać. To była ta tajemnica, której zakon strzegł. Jak wiecie, św. Jan w Apokalipsie podaje liczbę 144 tysięcy, którzy będą zbawieni. Przez wieki nauka Magisterium Kościoła głosiła, że jest to liczba symboliczna. Tymczasem my wiemy, że jest to liczba faktyczna. Wszyscy zbawieni, w liczbie 144 000 aktualnie żyjących, zostali opieczętowani przez Boga na wieczne z Nim królowanie. Ale jest w tym małe „ale”. Oni, z jakiegoś powodu, muszą zostać odnalezieni przez aniołów na ziemi i zabrani przez Niebiańskich Wysłanników tam na góre. Co dnia widzimy skrzydlate postaci niosące wybranych do niebios. Ale to jest trudne zadanie, gdyż (o tym już św. Jan nie wspomniał) piekło próbuje w tym przeszkodzić. Wiemy już na pewno, że ze 144 tysięcy, 4 tysiące już tam nie dotrą. Co dnia skrzydlate demony i wyrmy atakują posłańców Boga, i przeszkadzają w realizacji planu. Dlatego też Archanioł Michał ogłosił plan, że miejscem, w którego Zbawieni będą zabierani do Nieba, będzie Klasztor na Monte Casino. Wiem że wielu z was jest potomkiem bohaterskich żołnierzy, którzy pod koniec II Wojny Światowej zdobywali ten klasztor. Nigdy pewnie się nie zastanawialiście, czemu ten skrawek ziemi, był miejscem tak okrutnych starć. Otóż, organizacja Toda, budowała tam w ukryciu bramę do piekieł, która została otwarta. Waszym zadaniem jest odzyskać kontrolę nad klasztorem i umożliwić realizację Boskiego Planu. Druga Bitwa o Monte Casino Właśnie się rozpoczyna. Z tego miejsca udacie się na lotnisko, skąd specjalne samoloty odwiozą was na miejsce walki. Deus vault!

 

Deus vult! – zakrzyknęli zebrani w sali ostatni templariusze i wraz z  tymi słowami prawdopodobnie rzucony przez Piotra z Amiens Synodzie w Clermont, ruszyli do boju.

 

Następnego dnia, Ostatni Templariusze współpracując z Anielską Dywizją Piechoty opanowali jedno ze wzgórz pasma Moni Aurunci, wznoszącego się nad doliną rzeki Garigalino. Sąsiednie wzgórze zajęte zostało w tym samym czasie przez Rycerzy Chrystusa. Walki były niezwykle ciężkie, piekielne zastępy składały się z tysiąca żołnierzy, głównie ludzi, wyhodowanych w specjalnych hodowlach w Korei Północnej. Żołnierze Ci, pozbawieni oczu, które w dzieciństwie wydłubywano im podczas bluźnierczych rytuałów, walczyli zaciekle. Nie zważali na ból, a ich nieludzka wytrzymałość,powodowała, że jeden z nich był wart co najmniej 20 zwykłych żołnierzy. Wraz z nimi, podążali zrodzeni z otchłani, pradawni władcy ziemi, książęta piekieł, którzy po tysiącach lat spędzonych w piekielnej otchłani, zmutowali się w kierunku przerażających istot o humanoidalnym wyglądzie. Potworne wynaturzenia ich ciał miały za zadanie budzić strach u Wiernych. Wraz z nimi ciągnęły się wozy z ludźmi poddawanymi cierpieniu, które zasilało ich potężną, piekielną siłę. Pomimo tego, udało się wieczorem zdobyć wzgórza i zająć dogodne pozycji do ataku na Monte Casino.

W sztabie zakonnym zakładano, że ze wzgórza uda się włamać na głębokość około 4 kilometrów w głąb linii wojsk piekielnych a to powinno otworzyć szeroki dostęp do doliny Liri a tym samum otworzyć drogę na Monte Casino. Jednak forsowanie wąskiej drogi nie powiodło się. Wezbrana nienaturalnymi deszczami rzeka, stanowiła przeszkodę nie do zdobycia. Z jej nurtu wyłaniały się przerażające wodne postaci, które chwytały i wciągały w nurt chcących ją przekroczyć żołnierzy. Aniołowie próbowali ich osłaniać ognistymi strzałami, ale to przynosiło efekt przeciwny. Skupieni na osłanianiu żołnierzy forsujących rzekę, nie zauważyli trzech wyrmów, które wyleciały z otchłani i zaatakowały Niebiańskich Żołnierzy.  Aby ratować dziesiątkowanych na niebie Aniołów, trzeba było przerwać szturm i wspomóc Aniołów.

Następnego dnia do natarcia omijającego Monte Casino od północnego wschodu wysłano brygadę Bożogrobowców wspieraną przez cztery steki Aniołów. Pozycje piekielne obsadzone były poprzez nieumarłych, dowodzonych przez kapłanów Baala ze starożytnego miasta Ugarit. Opór jaki stawiali był zaciekły, gdyż ten kto umarł, zginąć nie mógł. Jedynym sposobem zabicia przeciwników było spalenie ich w całości, co było bardzo trudne do przeprowadzenia w warunkach polowych. Zdziesiątkowane oddziały musiały się wycofać bez wyraźnego postępu na tej linii frontu. Dodatkowo oddziały pozostające w odwodzie, nękane były przez ciemne wyrmy, które atakowały obóz krzyżowców z nieba.

 

Tymczasem okazało się, że nawet utajony cel ataku – Villa – był niezwykle trudny do zdobycia. W ruinach koszar pełno było betonowych schronów bojowych, w których ukrywały się przerażające istoty z początku świata. Atak był serią porażek: miny dziesiątkowały piechotę, błoto spowalniało postępy czołgów, a ogień karabinów maszynowych z ruin koszar i dział zza wzgórz uniemożliwiał jakikolwiek manewr.

 

 

W tej sytuacji, głównodowodzący wojskami Templariuszy zdecydował się na desperacki krok. Postanowił wysłać niewielki oddział Żołnierzy, prosto do klasztoru, aby zniszyli ukrytą w podziemiach bramę piekieł.

 

W międzyczasie na forum ONZ Lucjan Poranna Gwiazda przemawiał do zgromadzonych.

-      To nie jest Wasza wojna – powiedział patrząc w oczy zebranym – Jak wiecie, Pan zdecydował się zbawić tylko 144 tysiące wybranych. Ja się pytam: Co z pozostałymi miliardami? Czy Wy i Wasze dzieci nie zasługujecie na życie? -  Tu spojrzał na zebranych I każdy z zebranych sądził, że Lucjan patrzy mu prosto w oczy. -  Ja walczę o Was. Tak to prawda; u zarania dziejów sprzeciwiłem się Panu, ale Biblia nie mówi całej prawdy. Sprzeciwiłem się temu, że ma być zbawione tylko 144 tysiące! Reszta zginie w męczarniach. Ja się nie zgadzam na to! Jestem po Waszej stronie. Oddajcie mi swoje wojska, a ja zapewnię, że świat, który znacie, a szczególności Wasze interesy będą trwały dalej.

-      Nie oddamy naszych wojsko komuś, kto współpracuje z Rosją – odezwał się delegat z Polski. – Tak samo nie możemy zgodzić się na współpracę z kimś, kto nie uznaje wartości chrześcijańskich.

-      Że co!? – żachnął się Lucjan Poranna Gwiazda

Zebrani delegaci zaczęli się obrzucać inwektywami, ale stanęło na tym, że międzynarodowy fundusz walutowy wesprze wojska Lucjana Porannej Gwiazdy swoimi środkami.

 

Tymczasem trzech śmiałków zamierzało powtórzyć wyczyn niemieckich komandosów z czasów II Wojny Światowej i tak jak oni dostali się do Twierdzy Eben Emael szybowcami. Tak oni planowali również wylądować w klasztorze Monte Casiono cicho przy pomocy tych pojazdów. W późnych godzinach nocnych olbrzymi wojskowy Herkules wzbił się na pułap kilu tysięcy metrów i z ładowni samolotu zostały zepchnięte przez żołnierzy trzy czarne szybowce, które zniknęły na tle nocnego nieba. Pilotujący je Templariusze pozostawali w absolutnej ciszy radiowej. Około trzech kilometrów od klasztoru zauważyli, krążącego nad klasztorem wyrma dosiadanego przez trójgłowego demona. Demon uzbrojony był w coś, co przypominało ciężki karabin maszynowy wszczepiony w jego cztery ręce. Pozostałe dwie trzymały wyrma za uzdę.

- Jezu… – powiedział do siebie jeden z zakonników.

Przyzwanie imienia Pana na ziemiach opanowanych przez Armię Piekielna natychmiast zwróciło uwagę patrolującego okolice demona, który mocnym szarpnięciem skierował wyrma w stronę lecących w ciszy szybowców. Smok spiął się i zionął ogniem, który rozświetlił morki nocy. Zanim ognisty strumień dotarł do pierwszego z szybowców, piloci zauważyli na ziemi tysiące nagich ciał ludzkich, powykrzywianych w przerażających pozach, które wiły się wokół klasztoru, tworząc żywą barierę. Szybowiec stanął w płomieniach i zapikował w dół wprost w wijący się tłum ludzkich ciał, który przypominał żywy kopiec mrówek. W międzyczasie lecący na wyrmie demon podniósł swoje cztery ręce, w które ktoś nieludzkim pomysłem osadził cztery ciężkie miniguny. Śmiejąc się szaleńczo wszystkimi trzema głowami, skierował ogień w stronę drugiego szybowca. Kolejne błyski w postaci ognistych strumieni pocisków rozświetliły mrok nocy. Skradający się pod osłoną nocy Templariusz uniósł głowę do góry. Na tle gwieździstego nieba, nad koronami drzew rozgrywała się niesamowita scena. Lecący na smoku trzygłowy demon, siła ognia maszynowego masakrował szybowce zakonu. Ostatni z szybowców poderwał się do góry, a demon, szarpnąwszy wyrma poszybował za nim. To wystarczyło, aby całkowicie odwrócić jego uwagę od samotnego piechura, który pomiędzy drzewami dotarł do zapomnianego przez ludzi, tajnego wejścia do klasztoru. Kiedy Święty Benedykt zakładał opactwo na Monte Casino na potrzeby klasztoru wykorzystał antyczne miejsce kultu. Świątynia Febusa stała się kościołem pw. św. Jana Chrzciciela. Świątynia Apolla, którą zburzono posiadała tajny tunel, kończący się za miastem, pozwalający na sprowadzenie kochanek, dla najwyższych kapłanów. Benedyktyni nie zniszczyli tunelu, lecz go zamaskowali, a wejście zbudowali niewielką kapliczką pośrodku pola. Przez wieki, informacja o tym była ściśle ukrywana i tylko w najpilniej strzeżonych watykańskich archiwach była o tym mowa. Dziś, dawna polna kapliczka była zrujnowana. Dach, dawno zapadł się do środka, a pola porósł las. Kiedy Templariusz dotarł na miejsce, wyrm znowu patrolował okolice. Jego potężnie ciemne cielsko, czarnym konturem odcinało się od gwiaździstego nieba. Mężczyzna podważył płyty podłogowe i spuścił się do ciemnego korytarza.

 

Z dna tunelu widział nocne niebo, po którym krążyły potężne ciemne cielska wyrmów. Zakonnik odwrócił się i spojrzał w głąb ciemnej czeluści. Ruszył po omacku, aby zbyt wcześnie zapalona latarka nie zwróciła uwagi. Chropowate ściany nieprzyjemnie drażniły dłonie. Były wilgotne, nieregularne, pełne wystających korzeni drzew, robactwa i pajęczyn. Kiedy upewnił się, że światło nie wydostanie się z tunelu zapalił latarkę czołową i spojrzał w głąb cylindrycznego korytarza, który w świetle latarki wydawał się ciągnąć w nieskończoność. Nierówności na ścianach okazały się płaskorzeźbami przerażających scen składania ofiar z ludzi, które przed wiekami uwiecznili nieznani budowniczowie tunelu. Ruszył powoli. Płaski zrazu korytarz, zaczął się gwałtownie unosić do góry, a płaska podłoga przekształcała się w schody. Stąpał ostrożnie po śliskich od wody stopniach. Tunel zdawał się ciągnąć bez końca, ale w pewnym momencie w słabym świetle latarki ujrzał potężne wrota na końcu korytarza. Były metalowe i pordzewiała. Każde ze skrzydeł miało okrągłą kołatkę wystającą z pyska lwa.  Z nozdrzy lwów wylewała się zielona poświata, która ciężką mgłą opadała na ziemię i spływała po schodach. Spływała intensywnie i w pewnym momencie zaczęła się unosić i bezkształtna do tej pory zielonkawa mgiełka zaczęła się formować w coś, co przypominało kościotrupa z kosą w dłoni. Kiedy postać uzyskała wielkość dorosłego mężczyzny oderwała się od drzwi i rzuciła w dół prosto na zakonnika.

 

Zjawa natarła z potężną furią. Runęła w dół, pochylając kosę. Pędziła bezdźwięcznie, pozostawiając za sobą smugi mglistej substancji, z której była zbudowana. Rozwarła kościotrupią szczękę i uderzyła w mężczyznę tak, jak pędząca woda uderza w skałę. Rozlała się na boki, tracąc swoją formę z taką samą gwałtownością z jaką natarła. Zniknęła. Zakonnik stał zszokowany nie rozumiejąc co się stało. Miał wrażenie, że był to tylko sen, lecz dziwna wilgotna i galaretowata substancja, która zaczęła się materializować na jego ciele przekonała go, że coś się jednak wydarzyło. Poczuł gwałtowne pieczenie skóry i chwycił się palcami próbując ściągnąć z twarzy to, co go parzyło. Drapał się chaotycznie, jak oszalały człowiek. Paznokcie znaczyły jego oblicze. Na początku były to drobne czerwone paski, które stawały się krwawe. Po chwili jego twarz zamieniła się w rozdrapaną masę. Skóra oderwana skóra i kawałki mięsa, gdzieniegdzie białe ślady kości i pełno krwi. Mężczyzna osunął się na ziemię i umarł.

 

-    Szanowni Państwo - zwrócił się do widzów kanału informacyjnego Lucjan Poranna Gwiazda. - Dzięki poparciu mojego apelu przez Koreę Północną, mogę powiedzieć, że dysponuję już wojskiem, które jest w stanie odeprzeć atak sił Niebieskich chcących zniszczyć Wasz świat. Warunkiem powodzenia mojej misji jednak jest niewielka ofiara. Oczekuję, że każdy z Was, złoży na moim ołtarzu pewną liczbę małych dzieci, których krew wzmocni moje siły. Ja wiem, że jest to okrutne, ale to nie ja wymyśliłem reguły tej wojny. Ale czy nie warto poświęcić garstki dzieci za życie wielu? Historia zna już takie poświęcenia. Ot taki Maksymilian Kolbe, Polski zakonnik, który oddał swoje życie za innych.

-    Przepraszam - wtrącił się dziennikarz - chce Pan przez to powiedzieć, że ten niebywały akt barbarzyństwa, który musimy wykonać jest koniecznością wymyśloną przez Boga?

-    Ależ oczywiście. Czy myśli Pan, że historia Hioba to bajka?

-    Hioba - zapytał zdziwiony dziennikarz?

-    No Hioba, niewierny palancie - powiedział Lucjan rozrywając dziennikarza na pół.

Telewizja nie przerwała transmisji.

-     Przepraszam Państwa - kontynuował Lucjan, czyszcząc zakrwawioną twarz chusteczką podaną przez wystraszoną hostessę - strasznie mnie denerwują ateiści. Oczekuję ofiary ze 100 tyś niewinnych niemowląt do jutra rana, albo zaprzestanę obrony ludzkości przed Apokalipsą zaplanowaną przez Boga.

 

Na ulicach miast zawiązywały się spontaniczne marsze singli domagające się krwawej ofiary w imię przetrwania ludzkości. Zorganizowane grupy mężczyzn i kobiet atakowały matki z dziećmi i dokonywały przerażających mordów. W zaciszach domostw, bracia i siostry mordowali swoje młodsze rodzeństwo. Z każdą ofiarą z ziemi wyłaniał się kolejny rogaty demon, który zamiast nóg miał płomienie. W potężnych łapach trzymał ogniste miecze, a bycza głowa otoczona była zielonymi językami ognia. Jak tylko wyłonił się z wnętrza ziemi atakował ludzi bez jakiejkolwiek selekcji. Kiedy stało się jasne, że Lucjan Poranna Gwiazda oszukał ludzkość, było za późno. Setki tysięcy potwornych istot w najróżniejszych krańcach świata uganiały się za przerażonymi ludźmi.

 

-     Ty jesteś sprawiedliwy, Który jesteś, Który byłeś, o Święty, że tak osądziłeś. Ponieważ wylali krew świętych i proroków, krew również pić im kazałeś. Warci są tego!  - powiedział Brat Dominik zamykając okno przez które spoglądał.

-     Nasza próba zamknięcia wrót na Monte Casino nie powiodła się. Od jutra spodziewamy się suszy i fali upałów, gdyż czwarta plaga uderza w słońce: „Czwarty wylał swą czaszę na słońce: i dano mu władzę dotknąć ogniem ludzi. I ludzie zostali dotknięci wielkim upałem, i bluźnili imieniu Boga, który ma władzę nad tymi plagami, a nie nawrócili się, by oddać Mu chwałę” - powiedział skrzydlaty posłaniec niebios, który stał w kącie pokoju.

-     Już czas - powiedział Brat Dominik - trzeba przywołać do życia tego, którego piekło nie przyjęło. Chodźmy.

W piwnicy klasztoru była zerwana posadzka, a pośrodku pomieszczania była wykopana wielka dziura. Na jej dnie, brudna od ziemi, leżała kamienna płyta pokryta łacińskimi sentencjami. Anioł podał bratu Dominikowi niewielki złoty młoteczek. Dominik zeskoczył w dół i stanął na płycie. Wykonał znak krzyża i trzykrotnie uderzył młoteczkiem w środek płyty. Po chwili napisy na płycie zaczęły powoli jarzyć się czerwonym światełkiem, które stawało się coraz jaśniejsze i jaśniejsze. Brat Dominik wyciągnął ręce ku górze; bracia chwycili go za przedramiona i unieśli w górę. W tym samym momencie płyta zaświeciła na biało i spłonęła. Z jej wnętrza wyszła przepiękna kobieta o czarnych włosach, ubrana w czerwoną szatę.

-    Lilith - powiedział Anioł kłaniając się kobiecie - pierwsza żona Adama.

-    Jam jest wolnym duchem, "ręką Isztar", oddaną świętym przyjemnościom miłości seksualnej - odpowiedziała kobieta wychodząc z grobowca - Ja sama, Ja Isztar, bogini miłości cielesnej i zachowań seksualnych - powiedziała patrząc w stronę Aniołą - czego chcesz Gabryielu? - zapytała uwodzicielsko.

-    Skończmy z tą dziecinadą Lilith - odpowiedział Anioł - Przysłowie powiada “Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle”. Ja powiem, tam gdzie Anioły nie radzą sobie z Lucjanem, Pan posłał jego ex dziewczynę i czynił mu życie przerąbanym. - dokończył Gabriel. 

-    Co znowu Lucjan - twarz Lilith gwałtownie się zmieniła, a jej oczy stały się czarne. Cienie w piwnicy gwałtownie się powiększyły i światła było coraz mniej - Co znowu Lucjan - wysyczała stając na szerokich nogach z rozcapierzonymi dłońmi, z których wysunęły się długie pazury.

-    Lucjan bawi się w Apokalipsę - odpowiedział Anioł - przedwczesną i sprowokowaną - Pan nie chce się mieszać w sprawy ludzi, nie mniej proponuje przebaczenie w zamian za wyrównanie rachunków z byłym Lilith. Niebo za poskromienia eks chłopaka - taki jest deal.

-    Ja Isztar , bogini miłości….

-    Ach przestań - powiedział brat Dominik i przywalił jej z pięści w brzuch.

-    Deal jest prosty - powiedział Anioł - albo wchodzisz z nami w interes albo wracasz do swojego więzienia.

 

Debata „Feministka kontra Lucjan Poranna Gwiazda” ściągnęła przed ekrany telewizorów niespotykaną widownię. Debatę transmitowały wszystkie stacje telewizyjne na świecie.

-        Dziękuję za przyjęcia zaproszenia, Panie Lucjanie - powiedział na wstępie prowadzący talk show - Drodzy Państwo naszym gościem jest Lucjan Poranna Gwiazda, zwany również Szatanem, który prowadzi akcję obronną ziemi przez Apokalipsą.

-        Dzień dobry Państwu - odezwał się kuszącym głosem Szatan.

-        Pana Przeciwniczką w debacie będzie przewodnicząca koła Feministki dla Ziemi, Pani Lilith Adams - powiedział prowadzący talk show i na scenę pośród muzyki i migoczących świateł wkroczyła przepiękna brunetka

-        O kurwa - wyrwało się Lucjanowi - a jego przekleństwo usłyszał cały świat.

Kobieta zatrzymała się i wymierzyła palec w Lucjana

-        Coś Ty powiedział? Kurwa! Jak śmiesz Ty męska, szatańska, szowinistyczna świnio. I ktoś taki jak ty chce się zmienić obrońcą ludzkości? Raczej jesteś niewielkim watażką, który nie cierpi kobiet i mało może - tu zwróciła się do kamery - Wiem co mówię. Byłam jego dziewczyną i on naprawdę mało może - puściła oko do kamery.

 

W międzyczasie, korzystając z odwrócenia uwagi Lucjana Porannej Gwiazdy, zakon Templariuszy przystąpił do Drugiego ataku na klasztor Monte Cassino. Tym razem plan był prosty. Dowództwo ataku oddano komuś, kto miał zmienić zasady gry. Legenda głosiła, że tuż przed śmiercią Константин Ксаверьевич Рокоссовский pogodził się z Najwyższym, przyjął komunię i dostąpił zbawienia. Powołany do broni przez Archanioła Gabriela nie bawił się w wyrafinowane plany strategiczne, ale skorzystał ze sprawdzonej przeze siebie zasady wojennej. Postanowił rzucić przeważające siły niebieskie na bronioną przez Armię Lucyfera górę i frontalnym atakiem, nie licząc się ze stratami, zdobyć klasztor i zniszczyć wrota do piekieł. 

Armie niebiańskie w liczbie jednego miliona żołnierzy stawiły się w okolicach Monte Cassino i przypuściły nocny  atak.  Rozmach i siła natarcia całkowicie zaskoczyły armię Lucyfera. To była walka krwawa i zaciekła. Niebo było bezchmurne ,a księżyc był w nowiu. Nad wznoszącym się na wzgórzu klasztorem krążyły potężne wyrmy, które leniwie zataczały kręgi, wznosząc się i opadając. W pewnym momencie mrok nocy rozerwała zasłona światła i ze wschodu pojawił się wąski pas światła słonecznego w środku nocy. W jego wnętrzu widać było tysiące skrzydlatych istot, które z wyrwy w niebie szybowały na szeroko rozpostartych skrzydłach do klasztoru.  Działo się to w absolutnej ciszy. Krążące nad klasztorem potężne gady, gwałtownie zmieniły kierunek i poleciały w stronę schodzących z niebios aniołów. Aniołowie rzucili się na smoki, które zawisły w powietrzu trzepocząc skrzydłami. Potężne tylne łapy chwytały lecących w dół wysłanników nieba, a smocze paszcze ziały ogniem piekielnym paląc lecących aniołów. Ale były ich tysiące. Pomimo masakry jaką urządzały smoki, kolejni aniołowie przedzierali się w stronę klasztoru. W tym samym czasie z zachodu potoczył się potężny huk, jaki towarzyszy myśliwce przekraczające barierę dźwięku, a po chwili uważny obserwator mógł zauważyć sześć myśliwców pędzących w stronę smoków. Część wyrmów oderwała się od słupa światła, w którym masakrowały aniołów i skierowały się w stronę nadlatujących samolotów. W tym samym momencie samoloty wystrzeliły kilkanaście rakiet, które uderzyły w ciała smoków, rozrywając je na strzępy. Jakby na ten znak, z pobliskich wzgórz ruszyły ciężkie wozy pancerne i piechota zakonna. Naprzeciwko nim, wychodząc z jam wydrążonych w ziemi pojawili się żołnierze bez oczu, którzy bardzo celnie strzelali z karabinów. Każdej setce żołnierzy, towarzyszył potężny demon o rogatej głowie, muskularny torsie i nogach spowitych w czerwonych płomieniach. Niektóre miały cztery i więcej rąk, w których trzymały broń automatyczną i miecze. Wojsko zakonne odpowiedziało ogniem. Na raz ciszę nocy przerwały odgłosy potężnych surm i z bram klasztoru wymaszerowali książęta piekieł - przerażające poczwary o cielskach tak ohydnych, że trwoga na ich widok, powodowała nieład w szykach wojsk zakonnych i ich rozproszenie. Jakby na zawołanie z niewielkiego miasteczka leżącego u stóp klasztoru w ich stronę wymaszerowała procesja biczowników, która śpiewając pieśni żałobne, poruszała się w ich stronę. Biczownicy lśnili światłem słonecznym, które w miarę marszu i umartwiania stawało się coraz jaśniejsze. Żołnierze zakonu, którzy znaleźli się w pobliżu, otrząsali się z trwogi jaką powodowali książęta piekieł i z impetem ruszali do boju. Wojska zakonne mimo olbrzymich strat opanowały dogodne pozycje do szturmu na klasztor, nad którym toczyła się powietrzna bitwa pomiędzy wyrmami, aniołami i samolotami.

 

Tymczasem w zaciszu lasu kolejny zakonnik spuścił się na linie do niedawno otwartego tunelu. Poruszał się szybko i pewnie. Światło dobywające się z czołowej latarki dawało wystarczająco dużo pewności siebie, aby iść do przodu. Cały korytarz był jednak skąpany w gęstym, mroku, który pozwalał latarce rozświetlić się w małej przestrzeni. Po tym, jak zakonnik dotarł do schodów, u podnóża których leżała krwawa, bezkształtna masa mięsa, zatrzymał się i powoli wyciągnął z kieszeni małą złota kulkę. Ostrożnie ominął ciało i ruszył po schodach do góry. Kiedy był mniej więcej w połowie drogi, z nozdrzy lwów, które były umieszczone stalowych drzwiach, zaczęła się sączyć zielona poświata. Ciężkim strumieniem opadała na ziemię i zaczęła spływać po schodach, odbijając się od stopni. Rozświetlała mrok niczym fluorescencyjna ektoplazma. Spływała po nich strumieniem zielonkawej powodzi.  Podskakiwała na schodach i bezkształtna do tej pory zielonkawa mgiełka zaczęła się formować w coś, co przypominało kościotrupa z kosą w dłoni. Kiedy postać uzyskała wielkość dorosłego mężczyzny, oderwała się od strumienia i rzuciła się prosto na zakonnika. Ten zamachnął się i rzucił w stronę widmowej postaci złotą kulkę, która w locie rozprysła się na tysiące drobnych kawałków lśniących w świetle latarki. Postać uderzyła w drobinki złota, które zaczęły się gwałtownie do siebie zbliżać, łącząc się z widmem i po chwili opadły na ziemię w postaci kulki, która lśniła jasnym, zielonkawym światłem w ciemny korytarzu. Ominął kulkę, starając się jej nie dotykać i w kilku susach dotarł do stalowych drzwi. Wyciągnął ręka w kierunku stalowych kołatek, ale zawahał się, gdyż wokół nich wciąż była owa zielona poświata. Naparł barkiem na jedno z wrót, które ze stękaniem ustąpiło i wyszedł do wielkiej sali, która przypominała podziemną jaskinię. Była olbrzymia, gdyż światło z latarki nie obejmowało ani sufitu, ani ścian. Z kieszeni spodni wyciągnął potężną latarkę, która zamontował do karabinu, zapalił światło i zamarł z przerażenia. Na suficie, na niezliczonych stalaktytach zwisały głowami w dół blade istoty bez oczu. Ich nagie, przerażające ciała przypominały potężne nietoperze z ludzkimi głowami. Błoniaste skrzydła owinięte wokół przezroczystych korpusów okrywały nagie ciała, przez które widać było wszystkie organy wewnętrzne. Istoty dotknięte światłem latarki, zakrywały bezoczne głowy skrzydłami i odwracały się na stalaktytach. Ale to poruszenie obudziło coś jeszcze. Dziwne drganie przeszłyło podłogę i czerwone światło zajaśniło na końcu pieczary w cylindrycznym otworze jakiegoś tunelu. Światło stawało się intensywne, a wraz z nim przybyła fala gorąca. Istoty na stalaktytach zaczęły się wspinać wyżej i wyżej. Był to bezimienny strażnik z szeolu postawiony w katakumbach Monte Cassino, aby strzec drogi do Wrót Piekieł. Zakonnik upadł na kolana i wyciągnął z kieszeni długi różaniec. Jego srebrne koraliki, świeciły słonecznym blaskiem. Były wykonane z łez aniołów, opłakujących upadek Adama w Raju. Połączone były złotymi włosami męczenników zabitych w koloseum za wiarę. Krzyż zbudowany był z drewna pochodzącego z Arki Noego. Zakonnik zakręcił różańcem i ruszył w kierunku wychodzącego z korytarza, otoczonego ognistą aureolą potężnego demona o muskularnej posturze wysokiego mężczyzny, czarnych skrzydłach i rogatej głowie. Demon ryknął i rzucił się w stronę zakonnika, który uskoczył w bok i uderzył go różańcem jak biczem. Kiedy koraliki zetknęły się z ciałem demona, rozerwały jego skórę, odsłaniając mięso i kości. Demon ryknął z bólu i wykonał salto do tyłu, rozpościerając skrzydła. Zakonnik skoczył do przodu, przeturlał się i chlasnął jeszcze raz różańcem. Ten zaplątał się o szyję demona. Wówczas zakonnik gwałtownie pociągnął różaniec odrywając głowę demona od ciała, które martwe opadło na ziemię. Przeskoczył przez truchło i pognał przed siebie. Z góry usłyszał szelest i odgłos skórzanych skrzydeł bijących w powietrze.  W ostatniej chwili wskoczył do korytarza, zrobił fikołka i odwrócił się ściągając z pleców karabin szturmowy. Przykląkł na jednym kolanie i przyłożył kolbę do prawego barku. Zamarł w pozycji, gotowy do strzału, ale jakiś cudem istoty nie wleciały. Odczekał chwilę i ostrożnie ruszył w głąb korytarza, bacznie obserwując jego wlot. Kiedy upewnił się, że nic mu nie grozi odwrócił się i jego twarz uderzyła w galaretowatą substancję, która momentalnie otoczyła jego głowę. Chwycił się rękami i próbował ją zerwać z siebie, ale w tym samym momencie poczuł, jak coś rozwiera mu usta i jakaś wężowata istota wślizguje się do niego. W panice próbował pochwycić ogon, ale to coś weszło do środka i poczuł przeszywający ból, jakby go coś zjadało od wewnątrz. Wyciągnął nóż i na oślep rozpłatał sobie brzuch, jęcząc i sycząc z bólu próbował wyciągnąć to coś z samego siebie. Rozrywa jelita, które wypadły na ziemię i po chwili sam padł nieżywy.

 

Tymczasem w telewizji, trwała najzwyklejsza pyskówka między Lucjanem Poranną Gwiazdą a Lilith. Prowadzący czuł się bezsilny. Ku uciesze widowni zgromadzonej w studio doszło do szarpaniny. Lilith rzuciła w Lucjana szklanką wody, a potem rzuciła się na niego z pazurami. On sprytnie odsunął się od niej, zrywając z niej kieckę. Rozradowana widownia ujrzała nagą kobietę o atletycznej budowie ciała, ubraną w czerwoną bieliznę.

-        Widzę, że przez te wszystkie lata trenowałaś - zakpił Lucjan

-        Ty gnoju! Byłam uwięziona w niewielkim pomieszczeniu, w którym nie było co robić. Ale tak; spójrz co robi wieczność i aerobik - powiedziała niespodziewania zrywając z siebie bieliznę, która odpadła wraz ze sztucznymi piersiami. 

Lucjana aż zatkało. Odpadające piersi dawnej kochanki były ostatnia rzeczą, jaką spodziewał się umysł stojący za początkiem apokalipsy. To był właśnie ten moment, kiedy na kilka sekund stracił kontrolę. W tym samym momencie z sufitu spadł na niego Archanioł i przebił go mieczem na oczach milionów telewidzów.

-        Apokalipsę uważam za zakończoną - powiedział i obciął głowę Lilith.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Ostatnie Dojo

Maślane Cisteczka - bajka dla dzieci 4-10 lat. Praca konkursowa na konurs Piórko 2025

Oddech Smoka - czyli irracjonala relacja z wyjazdu na OGÓLNOPOLSKIE SEMINARIUM OYAMA PFK W KUMITE Kraków 2024