Karateckie wspomnienia, rok 2010
Poszedłem wczoraj na trening karate. Jest tam nas 3. Trzech panów w wieku powyżej 34 lat a między nami i resztą co najmniej 14 lat różnicy. Przepaś kurwa między nami. Przepaść wieku, przepaść bagażu doświadczeń, przepaś wykształcenia a jednak…Grupa jest zróżnicowana. Młodzież bardzo młoda i w wieku pryszczatym. Młodzież studiująca i młodzież z budzącą się seksualnością. No i my. Trzy stare konie z budzącą się starością, sikający w miarę poprawnie co oznacza jeszcze brak problemów z prostata, z twarzą przyozdobioną troskami. Graliśmy tam w kosza przez 1.5h zamiast normalnych zajęć. Sam byłem zaskoczony tym, ile we mnie znów energii, ile wytrzymałości. Znowu moja sprawność motoryczna podniosła się do góry jak indeksy giełdowe po wielkim krachu. Powietrze było wypełnione młodością, iskrzyło od niej i się błyskało. Wrzaski, śmiechy, chichy tych wszystkich warstw młodzieńczego jestestwa. Ich młode ciała, ich młody duch i ta młodzieńcza radość z zabawy, wypełniała powietrze sali gimnastycznej. Tyle tam było tej młodości, że zacząłem myśleć, czy aby ten skromny budynek z czasów PRL, oszukany przez lifting remontowo-modernizacyjny wytrzyma. My w trzech syciliśmy się tą młodością pływającą w powietrzu. Wciągaliśmy pełnymi płucami ten zapach, tą energię. Byliśmy jak trzy wampiry na balu wśród ludzi. Oszalałem z rządzy krwi. Zachłannie spijałem tą śmietankę z powietrza, grałem jak szalony, śmiałem się, skakałem i się szarpałem o piłkę. Oczy mi błyszczały z każdym wdechem. Nie było końca mojej zabawy. Biegać, skakać, latać, pływać. I pędzić, pędzić wśród ognistych ciał. Na koniec zostało nas niewielu na boisku, ale byliśmy tam we trzech, opici tą młodością naszych współtowarzyszy. Nogi poobijane, ręce posiniaczone, twarze podrapane. Wróciłem do domu kuśtykając na jedną nogę i stanąłem nagi przed lustrem w łazience. Patrzyłem na siebie innymi oczami, znowu widziałem przed sobą życie, perspektywy, niekończące się niespodzianki i przygody. Pragnienia, fantazje, cele, marzenia. Opity młodością z kielicha radości przeszedłem transformację. Nie leki, nie medytacja, nie sesje z psychoterapeutą, poszukiwanie własnego jestestwa i rozważania filozoficzne ani dysputy z tęgimi głowami mnie uzdrowił. Uzdrowiła mnie beztroska radość młodości, hojnie rozdawana na lewo i prawo podczas zabawy. Mam teraz takie jedno marzenie, które spełnię w maju. Zapragnąłem pragnieniem podróżnika przebyć pieszo część Głównego Szlaku Sudeckiego im. Mieczysława Orłowicza od Andrzejówki aż do Równi pod Śnieżką. Iść tam w góry, gdzie człowiek bliżej nieba, bliżej przyrody i swojego jestestwa. 5 dni marszu poprzez wzniesienia i wąwozy, noce w schroniskach, spanie na podłodze i ognisko. Gitara ognisko, tu leją się po pyskach… i jest fajnie. Mordercza walka ze sobą samym, zmęczeniem i ta odnowa duchowa. Siedzę sobie teraz w pracy, popijam aromatyczną kawę. Jej zapach pieści moje zmysły jak kochanka pieści mężczyznę. Kawa, napój. Kawa, aromat. Kawa, życie. Jaka to odmiana po weekendzie zgwałconym walentynkowym szaleństwem, szeleszczącym w celofanowej otoczce od kwiatów. Dziś wieczorem oddam się orgii zmysłów. Odbędę głęboki stosunek z penetracją wiertarki dentystycznej w moim uzębieniu. To będzie masakra…… Gęba pod wpływem jadu znieczulenia, zesztywnieje mi twardością dorównującą mojemu uniesionemu członkowi. Podniebienie pokute igłą. Zapach spalenizny i odgłos wiertarki… a wszystko ku chwale ojczyzny i uzębienia
Komentarze
Prześlij komentarz