Wspomnienia Wykładowcy - fragment niedokończonej powieści

  “Mówi się o „głębokiej niesprawiedliwości” społecznego paktu: jak gdyby fakt, iż jeden rodzi się wśród pomyślnych, inny zaś wśród niepomyślnych warunków, sam przez się był niesprawiedliwością” FRYDERYK NIETZSCHE - Wola Mocy 

Pamiętam, że była zima. Okropnie wtedy wiało. Wieczornym miastem rządziła śnieżyca.  Ludzie siedzieli zamknięci w swoich domach oddając się wieczornej modlitwie przed migoczącymi kapliczkami z ekranów LCD, niszcząc w ten sposób ostatnie spajające rodzinę więzy. Chodziłem wówczas otulony szczelnie kapturem, pochylając się nieustannie aby złagodzić uczucie  zimna na mej  twarzy. Pamiętam, że tej zimy na ulicy Przestrzennej, często kupowałem chleb w niewielkiej piekarni. Dwa metalowe schodki, a potem dwa kamienne prowadziły do szklanych drzwi umieszczonych w fasadzie poniemieckiej kamienicy, która stała dumnie górując nad położonymi naprzeciwko blokami z wielkiej płyty. Wnętrze   Bäckerei, którą piekarnia była również za czasów Breslau, wypełniały półki z chlebem, którego świeży zapach pobudzał zmysły i przywoływał wspomnienie dzieciństwa: pysznej pajdy chleba, posmarowanej świeżym masłem. Pamiętam, że sprzedawali tam zakwas na żur. Pani sprzedawczyni, ubrana w biały fartuch nabierała stalową chochlą, cudowny biały płyn i napełniała nim emaliowany dzbanek. Potem do przyniesionej przez klienta butelki, poprzez ogromny, żółty lejek wlewała ten cudownie pachnących zakwas. Zwykłem tam kupować pieczywo, trzymając w ramionach mojego synka, który radosnymi gestami wskazywał, na leżące obok chleba drożdżowe bułki z serem. Kupowaliśmy sobie taką bułkę i zjadaliśmy potem, jadąc samochodem. A może ja nie miałem synka? Nie jestem pewien. Pamiętam, że auto brnęło poprzez zaśnieżone ulice miasta. Mijaliśmy park wodny, który w czasach realnego socjalizmu nazywałby się basenem a dziś nosił dumną nazwę Aquaparku i skręcaliśmy w lewo, aby wjechać w ulicę Borowska. Niebo było koloru srebra a drzewa uginały się pod śnieżnym puchem, który przysiadł na opadających w dół gałęziach. I tak prawie codziennie było tej zimy.

To był rok, kiedy w tłusty czwartek spotkałem się z dawno zapomnianym przyjacielem. Siedzieliśmy wieczorem w przytulnej knajpce pijąc piwo z litrowych kufli. Piana wyciekała na oszronione ścianki i spływała na nasze dłonie a potem znikała z nich szybko, niczym topniejący za oknem śnieg. Raczyliśmy się pieczoną kaszanką podaną w towarzystwie słodkiej kapusty. Ta pobudzająca zmysły parada smaków wpływała na naszą rozmowę. Odrzuciliśmy maski oraz pozy intelektualistów i wspominaliśmy dawne, studenckie czasy, kiedy zimowymi wieczorami włóczyliśmy się po ulicach naszego miasta, pijąc piwo i imprezując. Tego dnia, jak prastary zwyczaj każe, kelner podał nam pączki. Spoglądaliśmy na siebie, to na kaszankę, to na puste kufle i toczyliśmy dysputę o możliwości połączenia pączka z piwem w jamie ustnej. Racjonalizm okazał swoją nędze i wszelkie próby wyprowadzenia sensownego związku pomiędzy piwem a tłustoczwartkowym specjałem spełzły na niczym. Z ratunkiem przyszła empiria, której orędownikiem okazał się mój przyjaciel. Bez pardonu spałaszował pączki i popił piwem. Zdzierżył wówczas odruch wymiotny, dowodząc wyższości empirii nad racjonalizmem.

 

Pamiętam też, że w szary sobotni wieczór pojechałem do Dominikańskiej Szkoły Wiary, aby swój umysł racjonalny wystawić i skonfrontować z innym światem. Było to zaraz po balu karnawałowym w naszej szkole, który to bal odbywał się w Wielkim Poście. Pamiętam, że siedziałem tam zagubiony w refektarz klasztoru o. Dominikanów i patrząc na marmurową figurę ukrzyżowanego Chrystusa rozmyślałem nad historią tego miejsca. Oddech setek lat, bywały tu tysiące ludzi, którzy przynosili w modlitwach swoje problemy. To powodowało, że stulecia huczały tu echem. Ktoś, niegdyś, tak jak ja, może sto, może dwieście a może 800 lat temu, siedział tu i rozmyślał. Fascynowałem się zwłaszcza osobą błogosławionego Czesława, który ponoć spotkał samego św. Dominika  i widział jak święty wskrzesił zmarłego młodzieńca na oczach tłumu. Jaki dzisiaj neoWrocławianin rozpozna historię Czesława Odrowąża? Czułem na sobie oddech wieków i miętówki pani siedzącej za mną. Za oknem miasto tętniło swoim życiem, mokrym od zimowego deszczu, które w refectorium wydawało się zatrzymać. Słuchałem wykładu o Dietrichu Bonhoefferze, ewangelickim teologu urodzonym we Wrocławiu, spiskowcu na życie Hitlera, który czekając na egzekucję snuł rozważania o bezreligijnym chrześcijaństwie. Wykład prowadził ksiądz ewangelicki w tym mateczniku Inquisitores haereticae pravitatis.

Pamiętam też, że lutowałem nocami, siedząc zamknięty w niewielkim pokoju. Srebrną pensetą chwytałem diody zenera i wpychałem ich delikatne nóżki w malutkie otwory na dziurkowanej płytce. Powoli, z pietyzmem ustawiałem elementy według schematu, aby później połączyć je na stałe, srebrnym, malutkim lutem. Całość składała się z czterech diod półprzewodnikowych i jednego rezystora, połączonych z jednej strony czujnikiem temperatury, który zamknięty w miedzianej rurce znajdować się miał we wnętrzu fermentującego piwa. Z drugiej strony poprzez 9 pinowe złącze RS232 termometr miał być podłączony do komputera. Straciłem na to dzieło ludzkiego umysłu trzy wieczory. Kiedy mój wytwór był gotowy, wpisałem krótką komendę w oknie terminala: digitemp_DS9097 -i -s /dev/ttyUSB0 -a i... nic. Jądro systemu zainicjowało połączenie poprzez konwerter USB z portem szeregowym, ten przesłał napięcie do układu scalonego i gdzieś to wszystko tam zniknęło. Spojrzałem rozczarowany w czarną matrycę terminala. Białe litery świeciły swoim neonowym blaskiem, nie pozostawiając wątpliwości - Error 7: DS2480B: Bad Response. Odsunąłem komputer i wstałem zdenerwowany. Przeszedłem się po pokoju robiąc dwa kroki w przód, zwrot i dwa kroki z powrotem do biurka. Spojrzałem stojąc na oświetlony lampą układ scalony podłączony do komputera. Podniosłem niewielki czujnik temperatury i obejrzałem go bez większego zastanowienia. Usiadłem zdruzgotany. Trzy dni lutowania. Trzy dni w oparach cyny i kalafonii, aby zaliczyć tak spektakularną porażkę. Poszedłem do kuchni. Zrobiłem herbatę i postanowiłem, że zlutuję całość od nowa. Kiedy skończyłem Wrocław spał głębokim snem. Świat za oknem, rozświetlony żółtym blaskiem, odbijających się w śniegu latarni wydawał się przyjazny. Stałem w ciszy patrząc przez okno na wirujące płatki śniegu i zastanawiałem się co począć. Wspominałem dzieciństwo, w tym samym pokoju tylko z innymi meblami. Było to w czasach PRL. Mały Ja jechał tramwajem do rynku i szedł na piechotę na ul. Szewską. Mieścił się tam sklep, który był oazą radości. Składnica harcerska. Miejsce zawsze zaopatrzone w listewki, modele, małe żołnierzyki i gry planszowe. Kupowałem tam zestaw małego elektronika, który próbowałem samodzielne zlutować siedząc wieczorami w domu. Lutownica pistoletowa dymiła, a ja podejmowałem przerastający mnie trud zlutowania wieloelementowego zestawu elektronicznego, którego jedynym zadaniem było zapalenie niewielkiej żarówki. Wróciłem z tej sentymentalnej podróży. Wciąż podniecenie mieszało się ze zmęczeniem. Chęć brnięcia do celu z poczuciem braku sensu dalszego działania. Potrzeba snu przezwyciężyła wszystko. Spałem spokojnie. Następnego  dnia, miałem spotkanie z zaprzyjaźnionym cybernetykiem, który wykonywał dla mojej szkoły różne systemy automatyki przemysłowej. Wykorzystałem swoją pozycję i przedstawiłem problem, podkreślając zarówno cel naukowy, jak również ten wyższy a mianowicie produkcję piwa. Ziarno trafiło na żyzną glebę pobudzonego umysłu. W trwającej trzy godziny dyskusji akademickiej opanowałem podstawy obliczania rezystancji układu, poznałem, gdzie masa a gdzie sygnał i w ogóle w jaki sposób działa sensor temperatury. Rysunek stał się czytelny. Schemat wypełnił się opisami, wzorami i poradami.

- Niech pan spojrzy panie Kolego – mówił podniecony – tak działa dioda zenera a tak Schottky'ego - Zaraz, zaraz – mówił bardziej sam do siebie niż do mnie – Gdzie jest rezystor? Aj jest!  Tak – mamrotał – Musi pan uważać, aby nie spalić czujnika. One są bardzo delikatne.

Studiował schemat bardzo uważnie. Zamyślił się, a jego wzrok powędrował w stronę wiszącego na ścianie kalendarza, przedstawiającego cycatą niewiastę dzierżącą olbrzymi klucz francuski. Jej blond włosy wypływały spod żółtego kasku i rozlewały się falą po ramionach. Olbrzymie, nabrzmiałe niczym dorodne arbuzy piersi, uśmiechały się filuternie i hipnotyzowały.

- Fajny kalendarz – powiedział przełykając ślinę - Mam dla Pana propozycję. W poniedziałek zaczyna się drugi semestr. Każę studentom na ćwiczeniach zrobić taki czujnik w zamian za tę oto niewiastę – powiedział wskazując jej krocze swoim, pulchnym, niczym serdelek paluchem.

- Ależ to miss marca – oponowałem.

- W takim razie zrobimy dla pana takie dwa.

- Zgoda – odpowiedziałem, zakładając splecione dłonie za głowę.

Ale to nie było najważniejsze tej zimy Anno Domini 2013.  Tego właśnie roku spotkałem K., chociaż określenie natknąć się byłoby bardziej odpowiednie, aby określić to, w czym brałem udział. Byłem mimowolnym świadkiem ostatnich kilku chwil z jego życia.  K. stał wtedy sam, na stalowej rurze ciepłowniczej, która biegła zachodnią stroną północnego Mostu Pomorskiego we Wrocławiu i spoglądał w czarną toń rzeki. Była późna zimowa noc. Wymarłe ulice były pokryte białym puchem, który ciężkim opadem dominował w powietrzu. Płatki spadały powoli, jak gdyby prostopadle w dół. Było cicho i bezwietrznie. Śnieg musiał skrzypieć pod moimi krokami, gdyż K. gwałtownie się odwrócił. Gwałtowność tego ruchu wybiła go z równowagi i byłby spadł, gdyby jego ręka nie schwyciła w powietrzu niewidzialnej liny. Ustał. Patrzył we mnie przerażony. Twarz miał zmęczoną. Wyglądał staro chociaż był ubrany po młodzieżowemu. Czarna czapka ciasno siedziała na jego głowie, a zielona kurtka narciarska z białymi paskami na końcu rękawów podkreślała jego atletyczną sylwetkę. Nosił okulary. Takie modne. Czarne, ciężkie kujonki. Pod nimi oczy. Zmęczone, przerażone, okraszone błyskiem szaleństwa. Zrobiło się dziwnie cicho, jak gdyby w tym właśnie momencie zamarły wszystkie odgłosy miasta. Śnieg zaczął spadać nienaturalnie wolno a mroki nocy stały się jeszcze ciemniejsze. Zatrzymałem się w pół kroku i bardzo ostrożnie postawiłem stopę na śniegu. Milczeliśmy w tej chwili nieskończonej patrząc na siebie. Dowiedziałem się, że K. przeżył zawód miłosny. Jego samotne, spragnione uczucia serce, natrafiło na dwie niewiasty, które flirtowały z nim podczas spaceru w galerii handlowej. K. pracował w sklepie z butami. Wyciągnął dużo dalej idące wnioski z tej chwilowej przygody, w sumie niewinnej.  Był romantykiem, ta jedna chwila zdeterminowała jego życie. Fatum czy determinizm? Nie wiedział co, ale wiedział co musi zrobić. Czuł się romantycznie rozdarty i postanowił skończyć ze swoim życiem, kierując się traktatem Schopenchauera. Kiedy zniknął w ciemnej toni Odry, zrozumiałem, że tym czynem zasłużył na to, aby żyć. Usunął się, aby swoim życiem nie kalać innych.

Pamiętam też tamten dzień, w białym budynku Dolnośląskiej Szkoły Wyższej przy ul. Strzegomskiej. Był poranek i wszedłem do pokoju mojego przełożonego.

- Oto jest Twój czas Polimtotonie – powiedział prof. Janicki rozkładając ręce, jak gdyby chciał mi pokazać cały świat.

- Nie rozumiem? – odpowiedziałem, zmieszany.

- Jak to nie rozumiesz? A co tu jest do zrozumienia? Urodziłeś się, żyjesz! To jest Twój czas! - wykrzykiwał w podnieceniu przypominającym ekstazę telewizyjnych kaznodziejów prawiących o Bogu w amerykańskiej telewizji.

- Ale ja jeszcze nie jestem gotowy – zaprotestowałem wyciągając ręce przed siebie, jakbym chciał zastopować jego słowa.

- Jak to niegotowy? - nie poddawał się prof. Janicki. - Najtrudniejszy test masz już za sobą, przeżyłeś w łonie swojej matki 9 miesięcy. Jako jedyny z armii plemników dotarłeś do celu. Nie można być bardziej gotowym!

- Ja nie mówię o braku gotowości w sensie fizycznego istnienia... -– zacząłem, lecz profesor przerwał mi gwałtownie.

- Nie ma innego sensu istnienia! Tylko sens fizyczny! Kiedy będziesz gotów? Za godzinę? Za dzień? Za rok? Co będzie wskazywało, że osiągnąłeś gotowość do życia? A jak nie dożyjesz tego stanu subiektywnej gotowości?  - pytał mnie jak studenta.

- To pójdę do nieba- odpowiedziałem.

- Bzdury gadasz. Gott ist tot! Jesteś na Alma Mater. Ostoi racjonalizmu. Nie ma piekła i nie ma nieba. Nie ma Boga na jego złotym tronie. Jest nicość!  - machnął ręką. - Drugi raz już Ciebie tutaj nie będzie. Historia ludzkości to według najnowszych badań kilkadziesiąt tysięcy lat. Nie wiemy, ile będzie po nas. Pojawiłeś się tu. Zrządzenie losu, przypadek, koincydencja, kosmiczna konieczność! Wszystko to nie ważne. A Ty siedzisz tutaj i tą wyjątkową sytuację chwilowej egzystencji marnujesz na samoumartwiania się! Jeszcze bym zrozumiał, gdybyś był średniowiecznym biczownikiem, który w ramach swojej wiary, czyni to, aby być zbawionym. Ale Ty? Przecież Ty w nic nie wierzysz, poza tym, że jest źle. Umartwiasz się, a umartwianie Twoje nie prowadzi do żadnego celu. Ani do oczyszczenia. Ani to asceza. Po prostu zwykła dupowatość. Ah te współczesne dylematy wieku średniego. Siedzicie i płaczecie, bo jest wam za dobrze.

- Ale ja Cierpię...

- To ja powiadam: Koniec! - i uderzył mnie otwartą dłonią prosto w twarz.

Chwyciłem się dłonią za gorejący policzek.

- Jak pan może?!

- A mogę! Mogę! Po trzykroć powiadam Tobie, że kurwa mogę! Nie mogę tylko już patrzeć na Ciebie, jak w pełni gotowy, wykształcony człowiek, ze wspaniałym prąciem, użala się nad sobą. Czy Ty w ogóle bzykasz? - zapytał wbijając mi palec wskazujący prawej dłoni w splot słoneczny. Wzrok miał zimny, surowy, ale dobrotliwy.

- To moja sprawa – odpowiedziałem, chcąc uciąć rozmowę.

- Oczywiście, że Twoja - uniósł dłonie w geście poddania - Ale ile będziesz jeszcze unikał bzykania? W Sensie fizycznym pytam, nie onirycznym.

- O co Panu chodzi?

- O to chłopcze, że czas ucieka. Należy wziąć życie we własne dłonie i nie mówię tutaj o masturbacji, ale o życiu jako takim. Z pewnością, często trzymasz się za swojego dawcę nieśmiertelności gatunku, ale marnujesz go na bezsensowne zabawy. A jak przestanie Ci stawać! Co wówczas! Co z Continuum naszego gatunku?!

- Ale co to ma do rzeczy!

- Wiele, bardzo wiele. Czas leci. Nadejdzie dzień, kiedy nie chwycisz już życia za bary. Ani w sensie dosłownym ani alegorycznym. Wiem, że się boisz. Ale pamiętaj, strach znika, kiedy zajrzymy mu prosto w oczy.

- To nie takie proste.

- Ah – machnął ponownie ręką. - Nic nie jest proste. Ale niby czemu miałoby być? Patrzysz na innych, widzisz efekty. Słuchasz opowieści, jak im się udało. Nie widzisz porażek, trudności, komplikacji, tej całe drogi na szczyt. Nie widzisz, jak się boją. W twoich oczach są tacy idealni, bez skazy. A ty jesteś ich przeciwieństwem. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że każdy rano musi iść do toalety? Każdy ma czasem zaparcia? Nawet Pamela Anderson? Inni w relacji z Tobą stwarzają się na nowo. Są tacy, jakich widzieć chcesz ich Ty.  Człowiek istnieje tylko w relacji z drugim. Stwarza siebie samego w oczach innego, a Ty, Ty mój drogi chłopcze – objął mnie dobrotliwe – ty się stwarzasz sam w sobie.

- Ale!  

- Żadnego, ale! I teraz najważniejsze, pomogę Tobie. Będę Twoim mistrzem przez chwilę. Oto moja dłoń Polimptotonie – powiedział profesor Janicki, wyciągając swoją prawicę ozdobioną złotym sygnetem. - Chwyć mnie za rękę, wstań i żyj!  - To powiedziawszy chwycił mnie za dłoń i pociągnął do siebie. Pocałował głęboko w usta i wypowiedział szeptem kilka słów w nieznanym mi języku, wprost do mojego ucha i ponownie uderzył ponownie w twarz.

- Pójdziemy razem na twój pierwszy wykład – powiedział uśmiechając się do mnie.  I wskazał drzwi.

 

Szliśmy przez pusty budynek szkoły, mijając zamknięte na klucz drzwi od pustych pokoi  wykładowych. Na końcu korytarza mieściła się wielka sala, w której miałem mieć swój debiut jako wykładowca akademicki. Wszedłem i spojrzałem z przerażeniem na wlepione we mnie gałki oczne zgromadzonego audytorium. Dwie dojrzałe kobiety, w krótkich spódniczkach siedziały na parapecie, nadzwyczaj pewne siebie i pyskate. W pierwszym rzędzie siedzieli okularnicy, których archetypowa uroda kujonów, świadczyła sama o sobie. W środku przeciętniacy, studenci szarzy jak szare mydło i papier toaletowy. Przeciętnie zdolni, przeciętnie inteligentni. Wreszcie na końcu zagubiona gałąź ewolucji, cycate studentki, glonojadzimi ustami i plastikowymi tipsami. Prof. Janicki zajął miejsce na krześle przy wejściu i zaprosił mnie gestem do rozpoczęcia wykładu. Odruchowo poprawiłem rozporek, co zwróciło uwagę wszystkich studentów.

 

- Szanowni Państwo! - powiedziałem zwracając się do zebranych na sali studentów - Tematem dzisiejszych zajęć będzie Wola Mocy a właściwie to w jaki sposób się ona kształtuje - spojrzałem na salę i uświadomiłem sobie, że potężny wewnętrzny imperatyw kategoryczny namawia mnie do wypicia szklanki wódki. - Kurwa - zakląłem cicho

- Czy może Pan powtórzyć? - odezwała się mądralińska okularnica z pierwszej ławki.

Przełknąłem ślinę i poluzowałem palcem kołnierzyk koszuli, która zaczynała mnie dusić. Czy ja to wypowiedziałem na głos?

- Tak. Proszę zapisać: Cegła waży kilo i pół cegły, ile waży cegła?

Na sali zaległa złowieszcza cisza przerywana szelestem szeptów, jakie między sobą wymieniali studenci. Czekałem na ich reakcję. Rzucone przeze mnie wyzwanie matematyczne, nie było przecież takie trudne.

- Ale my jesteśmy humanistami! - odezwała się tłusta blondynka o twarzy zniszczonej ospą.

- Tak - zacząłem zawieszając głos - z pewnością jest Pani zaznajomiona z poglądami Pana Charles Percy Snow’a, głoszącymi, że rozdział nauk ścisłych i humanistycznych prowadzi do analfabetyzmu w nauce? Czytali Państwo Dwie kultury?  Nie? Szkoda! 

- Ale ja wybrałam takie studia, aby nie zajmować się matematyką - replikowała nieugięta. Twarz miała brzydką, a pod grubym, niebieskim golfem skrywała ze wstydem olbrzymie piersi. Ciekawe, jaka jest w łóżku, pomyślałem i wróciłem do tematu.

- Nie potrafi Pani liczyć? Jesteście “intelektualistami o literackiej proweniencji'?

- No, ja ... - odpowiedziała uśmiechając się zalotnie. Co za gęba pomyślałem.

- To proszę liczyć. To jest jak seks małżeński. Trzeba wykonać i już – dokończyłem sarkastycznie.

Znów cisza przerywana trzaskającym szeptem. Za oknem słońce skryło się za gęstą warstwą chmur i świat otoczył dziwny mrok.  Stałem patrząc na salę i rosnące pomiędzy nami napięcie. Powietrze zdawało się być naelektryzowane jak przed burzą i tylko patrzeć, jak nastąpi wyładowanie.

- Ależ proszę Pana, myśmy myśleli. - podjęła leżącą w kałuży wstydu rękawicę, okularnica z pierwszej ławki - że my tak ogólnie pogadamy o mocy i woli, a Pan nam każe liczyć coś z matematyki..... - tu urwała zdanie i się zawahała.

Wahała się chwilę, chwila przeszła w minutę, a ich było pięć. Zegar na ścianie zaczął się cofać, a ja znów się zastanawiałem, czy jest jednak dobra w łóżku.

- Polimptotonie – zabrzmiał głos w mojej głowie - nie jesteś właściwym człowiekiem, aby edukować tą niewinną młodzież - odezwał się mój krytyk wewnętrzny anielskim głosem, który wybrzmiał jak wypowiedziany w pustej katedrze.

- Ale cyce byś zobaczył? - odezwał się drugi, demoniczny głos.

- Ba! - zakrzyknął krytyk wewnętrzny, a wnętrze katedry zahuczało echem tych słów

- To morda w kubeł i czekamy. – dokończył krytyk wewnętrzny – na pewno ma wielkie sutki!

Zegar znów ruszył do przodu. Poczułem, jak przepływa przeze mnie fala gorąca i skrapla się zimnym potem na mym czole. Spojrzałem na salę. Stado wilków wpatrywało się we mnie, śledząc każdy mój ruch.

- Tak.... - zacząłem. - Jestem przerażony Waszym pojmowaniem matematyki. A jak z fizyką? O może pani -wskazałem na blondynkę w golfie - proszę podać definicję masy.

Wpatrywała się we mnie pustym wzrokiem. Równie dobrze, mogła nie mieć oczu, gdyż nie widziałem w nich jakiegokolwiek wyrazu.

- Masę to ma pod bluzką - zachichotał się szatańskim głosem mój wewnętrzny krytyk.

- Niech ściągnie bluzkę! - odezwał się inny głos w mej głowie.

- A może Pan - powiedziałem wskazując na anorektycznego jegomościa ubranego w różową bluzę - niech pan poda definicję przyspieszenia. Znów cisza. Niczym nie zmącona. Czuję, że odpoczywam. On się patrzy na mnie, wzrokiem bez wyrazu. Wszyscy przerażeni. W końcu słyszę swoje myśli

- Polimptotonie co to jest masa i przyspieszenie? - pyta się mnie mój wewnętrzny krytyk.

- No właśnie - słyszę inny głos w środku głowy.

- Cicho do jasnej cholery - powiedziałem sam do siebie.

- Tak też myślałem - podniosłem głos patrząc na salę - swoim pojmowaniem spraw matematyki i fizyki w żaden sposób nie wyprzedzacie naszych neolitycznych przodków. Napawacie mnie obrzydzeniem. A teraz won! Wypierdalać! Wynocha zanim wszystkim wstawię pały!

 

Szurają krzesła, szum zamykanych toreb i trzaskające szepty. Studenci opuszczają salę unikając mojego wzroku. Za oknem ciemno. Gęste chmury płaczą gęstym deszczem. Sięgam do kieszeni i wyciągam drżącymi dłońmi fiolkę z pigułkami. Wysypuję jedną i podnoszę ją do światła trzymając w dwóch palcach. Patrzę, obracając ją ze wszystkich stron. Skąd ja je mam? Dlaczego je biorę?

- Połknij kurwa! - krzyczy wewnętrzny krytyk

Łykam, bez popijania i opieram się dłońmi o biurko. Zamykam oczy, aż do bólu i prostuję się gwałtownie je otwierając. Gałki oczne zawibrowały mi drobną mesmeryczną drgawką. Sala się zawężyła sycząc okropnie a następnie gwałtownie rozszerzyła. Była pusta. Sięgnąłem spoconą dłonią do prawej kieszeni spodni i wyciągnąłem klucze spięte tandetnym, plastikowym breloczkiem z deklaracją nieustającej trzeźwości. Prof. Janicki patrzył na mnie, nie mogąc odezwać się. Wstałem i skierowałem się do drzwi. Na zewnątrz była przerwa. Szedłem długim korytarzem wypełnionym krzykiem młodości. Ominąłem niekończącą się kolejkę do automatu sprzedającego rozwodnioną kawę i wszedłem po schodach na piętro idąc prosto do pokoju nauczycielskiego. Spotkałem tam kilku moich studentów czekających na swoją szansę w starciu sam na sam z dr. Sawickim. Wszedłem do pokoju. Przeciąg porwał przez otwarte okno porozrzucane po ziemi kartki papieru. Szafy były poprzewracane, a luźne prace semestralne leżały to tu to tam. Odwrócony do góry nogami fotel i połamane krzesła owinięte były papierem toaletowym. Spojrzałem na ten obraz rozpaczy i wyszedłem. Trzasnąłem drzwiami i skręciłem w lewo. Studenci wciąż czekali a ja ruszyłem schodami na górę. Na ostatnim piętrze była drabina prowadząca na dach. Chyba zrobiło się późno, chodząc to tu to tam straciłem rachubę czasu. Wspiąłem się na drabinę i przez wąski otwór w suficie wyszedłem na płaską powierzchnię, wyłożoną czarną papą. Z kominów wyziewały śmierdzące zapachy. Na prawym końcu dachu ujrzałem moich przyjaciół, którzy siedzieli na krzesłach wokół żeliwnego piecyka. Poprzez jego otwarte drzwiczki wydostawały  jęzory płomieni, które lizały smażące się nie nim kiełbaski.

- Polimptotonie! - zakrzyknął prof. .Janicki - machając do mnie ręką trzymającą flaszkę wódki.

Podszedłem powoli. Zapach kiełbasy mieszał się ze smrodem palonego plastiku.

- Siadaj - powiedział wskazując na leżące bezwładnie krzesło.

Łyknąłem wódki prosto z butelki i przegryzłem ogórkiem, którego podał mi dr Sawicki.

- Co wy tutaj robicie? - zapytałem wskazując piecyk

- Palimy nasz wstyd - odpowiedział prof. Janicki. - Zobacz - powiedział podnosząc, zielony skoroszyt z tytułem praca licencjacka - W inkwizytorskim wnętrzu tego piecyka, w oczyszczających płomieniach ognia, ginie nasze poczucie winy - powiedział i wrzucił teczkę do ognia. Po chwili, zapach, jaki zazwyczaj wydaje tląca się instalacja elektryczna wypełnił powietrze.

- Niszczymy dowody naszego upadku - powiedział dr Sawicki, obracając kiełbaskę na piecyku - Moralnego upadku ludzi nauki drogi Polimptotonie! Tu na stosie płoną nasze ideały! Prace magisterskie bez metodologii badawczej! Plagiaty! Bzdury!

- O! - odezwał się nieznany mi trzeci mężczyzna - praca semestralna Tomusia Czaplickiego. Boże co za kretyn. Uwaga cytuję tytuł „Dziennikarz muzyczny wobec polityki” - powiedział otwierając na chybił trafił – Nie! Tego się nie da czytać, może Pan profesorze? - zwrócił się do prof. Janickiego podając mu otwartą pracę. Prof. Janicki, pociągnął głęboki łyk z butelki i przetarł usta.

- Tak. – zaczął mlaskając - Nie! Do ognia to! Niechaj Wielki Inkwizytor Piecyk na Kiełbaski to oceni. Zastosujmy średniowieczną metodę inkwizycji. Jak się nie zapali, to znaczy, że praca jest ok, a jak spłonie, to ogień oczyści nasze sumienia.

- Ależ Panowie! Tak nie wolno, to są prace naszych studentów! – zaprotestowałem

- Raczej plagiaty Panie Kolego - odezwał się dr Sawicki- Wielkie, okropne plagiaty. Wrzody na naszych sumieniach. My idealiści, mieliśmy tą młodzież edukować. Ostrzem edukacji, formować ich zwoje mózgowe, niczym artyści czyniący w drzewie.

- Ale gówno z tego wyszło - odezwał się trzeci wrzucając do piecyka niebieski segregator z napisem  „Praca licencjacka, Kultura gejowska a dziennikarstwo samochodowe”.

- Panie docencie - zwrócił się dr Sawicki do nieznanego mi kolegi - Niech pan obróci kiełbaski na piecyku, niech puszczą ten śmierdzący sok ze środka, aby się ten nasz wstyd lepiej palił.

Docent z namaszczeniem przy pomocy plastikowego widelca, obracał ponacinane w logiczne równania, sączące z siebie, dziwną substancję kiełbaski.

- Eh, ładnie tu - powiedziałem spoglądając na rozpościerające się za drzewami centrum handlowe - Zbudujmy tutaj water-closet! – zakrzyknąłem pełen twórczego zapału.

- Tu na dachu? - zapytał zdziwiony prof. Janicki, jednocześnie pociągając solidnego łyka prosto z butelki.

- Tak tutaj. W ten sposób, wypróżniając się, będziemy spuszczać na dół to symboliczne gówno wraz z szumem rurociągów.

- Ciekawa teoria Panie Kolego - zwrócił się do mnie bezimienny docent.

- Homo sum humani nihil a me alienum putto, że tak powtórzę za Terencjuszem. Nawet rytualne spuszczanie własnych odchodów w dół nie jest mi obce- powiedziałem w pozie Sokratesa z wyspy Bielarskiej.

- A pan wie, kto jest na dole panie docencie? - wtrącił dr Sawicki

- Nie

- Nasi studenci - wypowiedział rechotem starej ropuchy prof Janicki. - Stasiu, ktoś macha do ciebie z ostatniego piętra tego olbrzymiego wieżowca - dopowiedział wskazując strzelisty budynek Millenium Tower, obok naszej uczelni.

- A to Jędruś Bąk, mój najgłupszy uczeń. Prezes tej oto firmy - mówiąc to wskazał tą wieżę ze szkła i stali.

Spoglądaliśmy w milczeniu w stronę machającego mężczyzny. Patrzył na nas z perspektywy 40 pięter i bardzo wysokich zarobków.

- Zaszedł wysoko - powiedział prof. Janicki przykładając dłoń do czoła - Aha, ktoś stamtąd do nas idzie po linie.

- Linoskok - zapytałem

- W tych czasach? - zdziwił się dr Sawicki

- I coś niesie - dodał bezimienny docent.

Po cienkiej lince łączącej dach naszej uczelni z dachem potężnego wieżowca szedł mężczyzna ubrany w średniowieczny strój błazna. Balansował trzymając wyciągnięte na boki ręce. Przyglądaliśmy mu się w milczeniu, dorzucając tylko wstydu do piecyka. Z dołu słychać było okrzyki studentów.

- Skacz!

- Skacz kurwa błaźnie!

Podeszliśmy chwiejnym krokiem na skraj budynku. Pod nami, grono perfumowanych gówniarzy, stało paląc papierosy i nawoływało linoskoka do upadku. Nagle on zachwiał się i runął w dół zabijając czterech z nich w momencie zderzenia jego ciała z ziemią. Następnie wstał i poprawiając błazeńską czapkę zwiał. Staliśmy tam w milczeniu patrząc z góry na zakrwawione ścierwa niedoszłych magistrów, leżące w nieładzie. Brakowało w tym układzie elegancji równań matematycznych, gracji podstawowych figur geometrycznych. Ta orgia trupich ciał napawała nas obrzydzeniem, swoją przypadkowością, chaosem. Wektory wyprowadzane z kończyn nie dawały sensownego obrazu. Nagle z bezlistnego drzewa sfrunął czarny ptak i zaczął dziobać oczy zabitych. Kolejno czerep po czerepie, tracili gałki oczne a zakrwawione oczodoły zionęły śmiercią. Po chwili plac zapełnił się ludźmi. Pokazywali sobie te pozbawione życia cielesne powłoki. Telefony komórkowe były wzniesione w górę a strony portali społecznościowych zapełniały się makabrycznymi zdjęciami. Dziewczyny obnażały biusty i pochylały się nad zmarłymi robiąc dziwne miny. Patrzyłem na tą tę sytuację z życzliwością. I to poczucie owej życzliwości, jakie zagościło w moim sercu w stosunku to do tych, którzy uprawiali to ten dance macabre napełniło mnie niepokojem. W obliczu śmierci, młodzi nie potrafili zachować należytej powagi. Nie odnosili się z czcią z do ciał tragicznie zmarłych kolegów. Wówczas uzmysłowiłem sobie, że owa życzliwość, jaka mnie wypełniała od środka, nie ma nic wspólnego z życzliwym usposobieniem mojej osoby wobec naiwnych, jak sądziłem, studentów. To nie oni, bawiący się przy zwłokach, patrzący na śmierć, lecz nie czujący jej bólu to sprawiali. Moją sympatię budziły sterczące brodawki, okrągłych sutków dwudziestoletnich piersi. I zadrżałem wówczas, patrząc na siebie oczyma Boga. O upadły człowiecze! Nagle wydało mi się, że pomiędzy studentami widzę świetlistą postać o anielskim obliczu, która wpatruje się we mnie bolejącym wzrokiem. Jawa to czy sen? - pytałem siebie w duchu, lecz postać, z materii swej eteryczna, rozpłynęła się zostawiając mnie samemu sobie z własnymi wątpliwościami. Włożyłem rękę do kieszeni aby wyciągnąć niej papierosa, gdyż głód nikotynowy wydawał mi się zaciemniać spojrzenie. Poczułem ból wyszarpnąłem ją gwałtownie. Z niedowierzaniem przyglądałem się małemu zaskrońcowi, który wpił mi się w palec. Po chwili, jaszczurka zniknęła a w dłoni dzierżyłem papierosa. Rzuciłem go na ziemię. Spadał w dół kręcąc ósemki. Potem, niespodziewanie dla samego siebie zrobiłem krok i skoczyłem w dół pomiędzy studentów waląc ich na lewo i prawo. Schwyciłem za piersi pulchną studentkę i wbiłem zęby w sutek. Jęknęła prosząc o jeszcze. Skrzywiłem się z obrzydzenia wywołanego przez jej stęknięcie, wraz z którym wypuściła wprawiającego w drżenie, jej ogromne pośladki, mokrego bąka. Odepchnąłem ją wstając równocześnie i krzyknąłem:

- Gorę! Bando, bitych w cienie imbecyli. Ja gorę!!!!

To dziwne, jak cisza wyostrza zmysły. Stałem tam jakby sam pośród ludzi. Szum miasta przeradzał się w pojedyncze dźwięki. Słyszałem tramwaj i autobus. Gdzieś tam w oddali pędzili krowę. To dziwne, że w europejskiej metropolii, ktoś postanowił pędzić krowę. Owo zwierzę parzystokopytne, wdarło się w moje uszy i zagnieździło się w moim umyśle. Kosmopolityczna uczelnia jęła mi się jawić jakoby jakaś szkółka parafialna. A studenci wydali się pastuszkami. Zachwyciłem się przez chwilę ową szlachecką sielanką i byłbym cały oddał się tej myśli, gdyby nie wbity we mnie wzrok Bartłomieja Kibica. Patrzył we nie wzorkiem pozbawionym emocji, kręcąc trzymaną w ustach wykałaczką. Podniosłem machinalnie rękę do pozdrowienia, ale ten gest wydał mi się nie na miejscu. Schyliłem się w dół i zacząłem przeglądać kieszenie zabitych. W jednej z nich znalazłem rewolwer. Ciężki, pokryty matową, czarną farbą wymysł Pana Colta. Podniosłem go do góry, nie słysząc już głosów z zewnątrz. Wpatrywałem się w otwór lufy i wówczas, nie wiedzieć czemu nacisnąłem spust.

 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Ostatnie Dojo

Maślane Cisteczka - bajka dla dzieci 4-10 lat. Praca konkursowa na konurs Piórko 2025

Oddech Smoka - czyli irracjonala relacja z wyjazdu na OGÓLNOPOLSKIE SEMINARIUM OYAMA PFK W KUMITE Kraków 2024