Temperatura Wrzenia - moje zgłoszenie na konkurs Międzynarodowy Festiwal Opowiadania w temacie Czerwona Flaga

 

Zażywam Moklar w dawkach znaczących dla funkcjonowania mojego ustroju. Upośledza mnie okrutnie, zarówno fizycznie jak i psychicznie. Czuję się ociężały jakbym nosił koszulę z ołowiu. Poruszam się powoli. Sprawność mojego umysłu spada raptownie. Czytam ulotkę, ponoć to normalne zjawisko przez dwa pierwsze tygodnie brania leku. Czuję się jak flegmatyk, co ledwie pełza poprzez życie. Przełykam ślinę i podnoszę głowę. Znowu ich słyszę. Są tuż obok. Stoją za płotem. Jak zawsze w grupie i głośni. Piją piwo i opowiadają obsceniczne żarty. Czuję, jak wzrasta we mnie agresja. Uśpiona we mnie nienawiść przebija się na powierzchnię mojego jestestwa. Serce przyspiesza, robię się niespokojny. Czuję, jak leki walczą z moim stanem, ale czy można zapanować nas swoim przeznaczeniem? Staję w oknie i przyglądam się im ukradkiem. Ten Siwy w czapce, straszliwie mnie wkurwia. Ten drugi z psem, pieprzony bezrobotny wojskowy, całymi dniami zatruwa mi życie. Przychodzi tu ze swym owczarkiem, który się wabi Axel i prawi mądrości jakiemuś Pawełkowi. Ten to dopiero życiowa niedojda, bezrobotny w czasach koniunktury. Tak często bywają, że znam ich życie. Denerwuje mnie to. Dom powinien być przystanią, bezpiecznym portem, w którym człowiek odpoczywa po dniu pracy a nie oblężonym zamkiem. Co za gnojek wymyślił, aby koło nas otworzyć sklep monopolowy? Może podpalić? Pragnę zniszczenia. Oczyma wyobraźni widzę, jak sklep płonie. Jak sklepowa w ogniu wybiega na ulicę. Gdyby oni wiedzieli jak bardzo mnie denerwują. Jak walczę ze sobą, aby tam do nich nie wyjść. Z natury jestem nerwowy. Kontroluję swoje otoczenie. Niczym absolutny dyktator nie znoszę wchodzenia w moją przestrzeń prywatną, a ona rozciąga się daleko za horyzont. Mroczne wizje zalewają mój umysł. Zamknięty w sobie, czuję się po prostu zły. Nie mam już sił i ochoty na życiowe problemy dnia codziennego, a zwłaszcza na ich bezradne tolerowanie. Myślę o śmierci, lecz nie swojej. Pogrążam się w chorobie, tracąc powoli nad sobą panowanie. W końcu poszedłem do lekarza prosząc o pomoc. Wierzę, że uleczony wstanę niczym Łazarz z grobu, że nastąpi we mnie radykalna poprawa funkcjonowania mojego układu nerwowego. Kiedyś będę spokojny, ale nie dzisiaj. Dzisiaj pragnę śmierci. Jak oni mnie denerwują. Natrętne myśli zalewają mój umysł. Wychodzę do ogrodu i podkradam się do płotu. Jestem ostrożny i cichy. Skrywam się w mroku. Sycę się tą ich rozmową, która podnosi we mnie wrzenie. Nienawiść jest jak ogień. Gdyby oni wiedzieli. Ale nie wiedzą głupcy! Są ślepi na dyskretne ostrzeżenia, które im wysyłam. Nie każdy zauważa znaki. Stałem się zły. Reaguję nieadekwatnie do bodźca. Newtonowska zasada akcja wywołuje reakcję działa we mnie nieprawidłowo. Mały nacisk a u mnie występuje gwałtowna reakcja, duży nacisk a u mnie bezsensowna reakcja. Brak fizycznej równowagi i zasady zachowania energii źle wpływa na moje życie społeczne. Atakuję na oślep jak ranny zwierz. Strach czy zwątpienie? Ogarnia mnie beznadziejne uczucie wieczności sytuacji, w której trwam. Dziwne, nieprzyjemne wrażenie, że nie czeka mnie już nic dobrego. Wracam do domu i kładę się spać. Walczę ze sobą, nerwowo wiercąc się w łóżku. W końcu przychodzi sen. Niespokojny. Fala gorąca uderza we mnie niczym fale wzburzonego oceanu uderzają w skaliste wybrzeże. Ciepło, niczym grzmot spienionego żywiołu przetacza się po mym ciele. Przecieram mokre czoło zesztywniałą ręką. Otwieram oczy. Szarawa zasłona chmur płynących nad śpiącym miastem napawa mnie niepokojem. Światła ulic odbijają się w mknących chmurach, wydobywając z nich przerażające kształty. Najeżony kolcami anten, olbrzymi blok, odbija w ciemnych oknach przedzierające się poprzez chmury zimne światło księżyca. Cisza krzyczy piskiem w mych uszach. Siadam na brzegu łóżka zatapiając twarz w dłoniach. Słyszę dobiegający z podwórka szum. Dźwięk powoli narasta, przetacza się przed oknem i odchodzi. To wiatr przed burzą gra na liściach. Drzewa uginają się w makabrycznym tańcu, którego teatr cieni widzę na ścianie. Myśli moje są niespokojne. Demony zwątpienia są tak bardzo aktywne nocą. Zamykam oczy. Przywołuję postać Nikodema, który szedł do Mistrza z Nazaretu na nocną rozmowę. To mnie uspokaja. Nie poddać się zwątpieniu. Idę powoli do salonu. Siadam z kubkiem ciepłej herbaty. Jest ciemno. Za oknem wiatr kołysze drzewami. „Aus der Kriegsschule des Lebens: Was mich nicht umbringt, macht mich stärker”. Zauważam, że teraz deszcz dziobie łzawą ospą szyby mojego domu. Słyszę jakieś krzyki z oddali. Ktoś rozpacza gdzieś na osiedlu. Podnoszę się i nerwowo spoglądam, Nie ma ich, przecież ich być nie może. Jest noc i pada deszcz. Siadam uspokojony. Może czas zasnąć?

Mówią, że strach znika, kiedy zajrzy mu się w oczy. Zaglądam mu w oczy codziennie i widzę ciemność. Mówią mi, że oczekiwanie na pozytywne sygnały, ze środowiska jest przejawem głupoty. A głupota to grzech. Jestem więc grzeszny i pełen strachu. Naćpany psychotropami i do tego wkurwiony. Sparaliżowany na rozstaju dróg nie wiem, dokąd iść. Rzuciłem monetą, aby los podjął decyzję za mnie. Trzeba mi przejść przez Pustynię i oczyścić się w zbawczym marszu bez niczego. Wiadomo, że człowiek wyrusza w podróż pełen bagażu. Zabiera to, co wydaje się mu niezbędne do pielgrzymowania. Mam ja w plecaku zestaw podróżny w postaci upadającej psyche i niezbędnik świra w postaci, głosów przypominających mi o mich problemach. Mam na sobie aksamitna koszulę utkaną z poczucia dumy i atłasowe spodnie własnej wielkości. Buty z mocnymi cholewami, uszyte z przedniej jakości skóry bezpiecznego życia i podróżny kostur, z drzewa miłości do samego siebie. Poprawiłem czapkę utkaną z jedwabnej dumy i ruszyłem przed siebie popijając łyk z wody dobrego samopoczucia, spełnienia i samo motywacji. I w takiej chwili człowiek musi zawsze spotkać prostaków. Ludzi bez myślnych. Jakże we mnie gotuje się złość, kiedy ten idiota opowiada tam za płotem o swoich poglądach politycznych. Przytakuję mu z uśmiechem na twarzy. Ciekawe gnojku czy wiesz, że ja jestem z drugiej strony barykady? Spoglądam na niego, powstrzymując się przed ripostą. Myślimy podobnie – klepnął mnie w ramię, ale jak mógł skoro ja jestem w oknie?. Powstrzymałem pięść zagłady, która chciałem unieść do jego twarzy. Tylko cień na ścianie podjął działanie. Złoszczą mnie ci ignoranci, zakochani w sobie, opowiadający dyrdymały na różne sprawy. Nie zdają sobie sprawy jaka przepaść jest między nami. To, że przez lata wysłuchiwałem tych bredni, jakże mi dalekich, to jakiś obłęd. Gdzie ja dotarłem z moją tolerancją? A gdyby tak przemocą, w inkwizytorskim ogniu oczyszczenia zniszczyć tego grubasa, który stoi pod drzewem? Wrodzone człowieczeństwo i rozwaga nakazały na delikatne uspokojenie moich emocji. Poczułem się lepiej kontrolując sam siebie. Lecz z nieznanych mi przyczyn madianickie siły jak zwykle uaktywniły się przy moim boku i pchają mnie na złe drogi. A tamten pod płotem gada i gada. Czuję, jak pot występuje na moje czoło, jak rośnie we mnie siła i chęć mordu. Tłumaczę sobie, że jestem chory. Że podążam drogą, która niczym Camino de Santiago otwiera mnie na nowy wymiar i uzdrowienie. Niosę ze sobą ciężar Idei, które kształtują moje jestestwo. Owe materialne cienie tego świata, tak silne i wyraźne ukształtowane przez niematerialne byty konstytuujące moją psychikę. Są tak realne, gdyż kierują moim postępowaniem. Ja mu chyba zaraz przywalę. Ten jego głos opowiada mi jego chore wizje, dalekie ode mnie. Ten idiota nie czuły na delikatne sygnały które do niego wysyłam. "Hell is other people".  Wyszedłem w noc w samej piżamie. Podszedłem do niego ściskając w kieszeni nóż. Spojrzał na mnie, trochę wystraszony Żachnąłem się i rzygnąłem słowotokiem oburzenia. Zatkało go. Zapytał czy się dobrze czuję. Jak ja go nienawidzę. Kazałem mu odejść i posłuchał.

To było podczas spaceru po lesie. Szedłem drogą, jak to się zazwyczaj idzie, bez celu. Patrzyłem na drzewa, robiłem zdjęcia i bez większej refleksji ładowałem je na media społecznościowe. Nasz las przecina Droga Świętego Jakuba. Na drzewach są oznaczenia z muszli. Pewnego dnia mnie naszło, że zrobię sobie swoją mała pielgrzymkę. Po co? Sam nie wiem, po prostu naszła mnie ochota. No więc ja jestem niewierzący, ale coś mnie wołało. Jakoś mnie ta wizja świata i Boga nie przekonuje. Ale to nie przeszkadza, aby iść tą drogą. Więc szedłem Via Regia. I jak wszedłem na skraj Wiśniowej Góry w Wilkszynie to się kapnąłem, że idę w złym kierunku. Zdenerwowałem się potwornie i zawróciłem, bo byłem już zmęczony. Na psychotropach mam słabą kondycję. Przeszło mi to pieprzone pielgrzymowanie i postanowiłem się powłóczyć po lesie. „ Here comes a girl with perfect teeth, I bet she won't be smiling at me, I know how Jeffry Dahmer feels”. Minąłem ją i poszedłem dalej. Wówczas dotarłem na tą bagnistą łąkę, bo w tym lesie są mokradła. I tam na drzewie znalazłem wisielca. To była kobieta a właściwie jej korpus – bez głowy, rąk i nóg. Zanim Policja dojechała to ja sobie tego trupa obejrzałem. Śmierdział okropnie i był napuchnięty. Krwi pod spodem nie było. Czy dotykałem? Nie, ja się brzydzę kobietami. Skąd ja miałem zdjęcie w kieszeni? No, ja nie potrafię tego samemu sobie odpowiedzieć. Ta dziewczyna była na fotografii. Patrzyłem na trupa i na to zdjęcie jakże odmienne od tego co tam wisiało i chyba ją pokochałem. Podziwiałem jej nagą skórę, doskonale zbudowane ciało, które pod wpływem mojego dotyku opowiadało mi jej historię. Straszną historię jej śmierci. Poznałem jej opowieść: piękną i straszną na końcu. Po powrocie do domy myślałem o niej. Oni tam stali pili piwo pod płotem, ale ja już byłem obojętny. Aby ukoić myśli i zadość uczynić głodnej ciekawości, zacząłem szukać w necie informacji o Niej. Odkryłem, że bieganie było jej pasją. Oglądałem jej zdjęcia i relacje. Szybko znalazłem wzór. Codziennie, bez względu na pogodę, ubierała swoje drogie, markowe buty do biegania i ruszała na trening. Miała stałą trasę i porę. Z jej postów dowiedziałem się, że często mijała tych samych amatorów biegania, których pozdrawiała podniesieniem dłoni i dyskretnym uśmiechem. Uwielbiała bieganie. Od kiedy przeczytała w intrenecie artykuł o nocnej kulturze biegaczy w Japonii, przedefiniowała swój dzień tak aby biegać po zmroku. Swoją trasę rozpoczynała codziennie o 22:00 na ulicy Junackiej, aby po krótkim truchcie skręcić w ulicę Dolnobrzeską. Biegła nią aż do skrzyżowania z ul. Krępicą. Przebiegała obok kościoła św. Jadwigi Śląskiej, aby po chwili wbiec do Parku Leśnickiego. Tam zawsze biegła do stawu i z powrotem do góry w stronę ulicy Marszowickiej aby powrócić oświetloną trasą rowerową znowu do Kościoła i potem już szybko Dolnobrzeską do domu. Taką i inne historie opowiadała na swoim profilu na Facebooku. Uśmiechnięta, zmęczona, zawsze umalowana. Z gazety śledczych dowiedziałem się, że tego feralnego dnia znowu biegała. Ale czy ja tam byłem, gdzie ona? Na bezchmurnym niebie świecił księżyc, a miasto funkcjonowało już na rezerwach energii. Ulica obok przepompowni ścieków była pusta. Przykryta kołderką niskiej mgiełki wydawała się spać. Pomarańczowo świecące latarnie sodowe rzucały słabe światło na bezlistne drzewa. Czy ja to sobie to wszystko wyobraziłem? To już nie było przecież nigdzie napisane. Pamiętam jak lekki wietrzyk poruszał, bezlistnymi koronami drzew. Jak przerażające cienie zagrały na jezdni. Jak niespodziewania w głębi lasu, zaświecił pomarańczowy punkcik, kiedy odpalałem papierosa. Ja od tamtej nocy źle sypiam. Uderzenie fali gorąca wybudza mnie ze snu. Moje ciało oblewa zimny pot. Ciałem targają dreszcze. Serce wali jak opętane. Siadam i skrywam twarz w dłonie. Jest cisza. Spoglądam przez okno. Poprzez kościste, bezlistne gałęzie drzewa, które uschło, przebija się zimne światło księżyca. Złowieszcze chmury co pewien czas przepływają przez niebo. Szare, ciemne. Rzucają przerażające cienie. Idę powolnym krokiem do kuchni. Woda, która piję wydaje się bez smaku. Ciało ociężałe, odmawia posłuszeństwa. Czuję dziwne nerwowe mrowienie pod kolanami. Siedzę w samotności. W pokoju ciemno. Myśli mam koszmarne. Może starczy na dzisiaj? Ja muszę zażyć leki. Łykam tabletkę. Głowa staje się ciężka, niczym z ołowiu.

Pogrzeb Malwiny Kowalskiej, bo tak się nazywała, odbył się 10 dni po znalezieniu jej zwłok. Na msze pogrzebową do kościoła św. Jadwigi Śląskiej przyszły tłumy. Media interesowały się tą sprawą. Na cmentarz przy ul. Wolskiej przybyły masy, głównie dziennikarzy. Miała zostać pochowana na przykościelnym cmentarzu. Lustrowałem tłum i szukałem czegoś nietypowego. Poczułem jak ktoś mocno chwycił mnie za ramię. Zabolało. Ten ktoś wskazał mi człowieka stojącego w oddali, obok klasztoru sióstr Jadźwinżanek, które mieszkały przy kościele. To był starszy mężczyzna o długich, siwych włosach i białej brodzie. Rozmawiał z jedną z sióstr. Ona coś gestykulowała gwałtownie i groziła mu palcem. Zapytałem go kto to jest. On długo milczał i powiedział, że to stary kłusownik. Kiedy tak obserwowaliśmy ich ojciec denatki podszedł do mężczyzny i czule się z nim przywitał. W tym przywitaniu była jakaś nadzieja. Ściskali się też dziwnie, jak gdyby znali się od lat. Podał mężczyźnie jakąś torbę, otarł łzy, ukłonił się siostrze i odszedł. Ta patrzyła na mężczyznę i kręciła głową. Tamten czule pogłaskał ją po włosach i odszedł. Coś mnie zaniepokoiło. Ale skąd oni mogliby wiedzieć, że to byłem ja? Gdyby mnie nie ignorowała, gdyby zauważyła, pewnie by żyła. Ale ona, tak doskonała w swej pysze nie widziała sygnałów. Oni w ogóle nie widzą tego, kiedy ja ich ostrzegam. Zamknąłem oczy i przywołałem miłe wspomnienia. Szarpała się po przebudzeniu, gdyż ręce miała związane za plecami. Nogi były związane w kostkach trytkami. Oczy miała zasłonięte. Walczyła krótko, płacąc swoją cenę. Kiedy ją zabijałem, cierpliwe jej tłumaczyłem, że złożenie kobiety w ofierze siłom nadprzyrodzonym, w które wierzy nasz gatunek, jest w istocie najwyższą formą ofiary, gdyż poświęcamy to, co dla nas jest najważniejsze życie. Ona tego nie rozumiała, płakała, błagała o życie. Ale sygnałów wcześniej nie widziała. Rozczarowała mnie bardzo.

Po pogrzebie wróciłem do domu w podłym nastroju. Jego podłość pogłębiła jeszcze gorsza kawa, zaparzona w zły sposób – bezczelnie zalazłem wrzątkiem czarny granulat czegoś. Pomijając dywagacje, czy to w ogóle jest kawa, rozkoszowałem się tym dziwnym naparem, czyniąc mój dzień jeszcze gorszym. „My red flag is your white one soaked in blood”y.

Komentarze