Z ciemności nadchodzi głos - opowiadanie grozy

 

Nie jestem przekonany, czy to co wówczas widziałem, widziałem naprawdę, czy było to tylko wytworem mojej schorowanej wyobraźni. Wydarzenia, których byłem świadkiem, są tak nierealne, że nie powinny mieć miejsca, gdyż nie znajdują swojego potwierdzenia w świetle istniejącej wiedzy naukowej. Bo jak wyjaśnić fizyczne obrażenia znaczące moje ciało, które oddają materialne świadectwo moim wyobrażeniom? Czy mogła być to potężna siła autosugestii, o której rozpisywali się swego czasu naukowcy? A może, niczym stygmatyk, zostałem naznaczony jako świadek wydarzeń, które miały miejsce, aby niewierzący mogli uwierzyć? Mój psychoterapeuta twierdzi, że jest to owoc wyparcia doświadczeń z dzieciństwa, które zostały zbudzone ze snu poprzez atmosferę grozy, jaka towarzyszyła lipcowym dniom roku 1997, kiedy poprzez nasze miasto przepływała Wielka Woda. Podobno stres był tym, co spowodowało, że kilka tygodni później wpadłem, jak oszalały, do opuszczonego poniemieckiego domu na wrocławskim Janówku i urządziłem tam masakrę wśród zamieszkujących go bezdomnych. W moim domu nie znaleziono śladu substancji psychoaktywnych ani alkoholu, a jedynie niewielką kamienną figurką, bezkształtnego bytu cielesnego. Policja się nawet nie zainteresowała. Ale ja wiem, co widziałem; choć nie mam pewności, że widziałem to naprawdę.

Wszystko zaczęło się w lipcu 1997 roku, kiedy przez miasto Wrocław przepływała pierwsza fala powodzi, której nikt nie widział w tym mieście od prawie stu lat. Po wojnie miasto zmieniło właścicieli, a mgliste opowieści, mówiące o tym, co wydarzyło się w 1903 roku, ginęły w pomroce dziejów. 12 lipca 1997 roku, fala kulminacyjna powodzi tysiąclecia przelewała się przez miasto Wrocław, które w heroicznej walce, rękoma ludności mierzyło się z nieokiełznanym żywiołem rzeki Odry.  Wszystko zaczęło się ranem. Wedle świadków tamtejszych wydarzeń, wał wokół osiedla Biskupin urósł w ciągu kilku godzin o dobry metr, a niestrudzeni bohaterowie walczyli z żywiołem, budując zaporę z worków z piaskiem.  W innych częściach miasta, tych położonych nad Odrą, prąd był tak silny, że motorówki WOPR nie potrafiły dotrzeć do osób objętych ewakuacją. W jednych miejscach ludzie nie chcieli opuścić swoich mieszkań, gdyż nie wierzyli, że woda może ich zalać. W innych, woda sięgała II piętra betonowych bloków i skutecznie więziła tysiące ludzi odciętych od świata. Jednakże w relacjach z tamtych dni przejawia się też echo płynących z nurtem rzeki zwłok, dziwnych i pokracznych, których mroczne pochodzenie wydawało się nieznane. Gazety donosiły, że cmentarze zostały wypłukane poprzez potężną falę powodziową; teraz rzeką wraz z utopionymi zwierzętami gospodarskimi płynęły trumny i ludzkie szczątki, czasem same szkielety. Ale wśród tych rewelacji przebrzmiewa wspomnienie dawnych relacji z 1903 roku, gdy w rzece Odrze widziano coś więcej. Dziwne zwłoki, nieludzie, aby je opisać, nieznanych i nienazwanych istot unoszone były również z prądem rzeki. Ich istnienie przebijało się wśród cichych wspomnień, które nosili w pamięci nieliczni żyjący dawni Breslauerzy. Lokalny folklor naszego miasta, który umarł wraz z pamięcią masową, dawnego Breslau, wówczas odradzał się wśród Wrocławian. Było w nim coś niepokojącego, przerażającego i bluźnierczego zarazem. Wyparta ze świadomości, zakazana opowieść wyłoniła się w niesionych przez rzekę straszliwych ciałach. Według nieoficjalnych informacji, jedno z takich ciał zostało wyłowione, kiedy zatrzymało się na Jazie Rędzińskim. Świadkowie, którzy byli przy tym, wspominali coś o humanoidalnej istocie z nieludzko długimi rękoma, której zmasakrowana czaszka, nie przypominała niczego, co do tej pory widziano. Miała długie, szponiaste palce i płetwy, które bardziej przypominały błoniaste stopy żaby, niż ludzkie stopy. Niestety ślad po owej istocie zaginął, a zeznania świadków, którzy byli alkoholikami, nie uznawano za wiarygodne. Mity dawnego Breslau, mówiły coś o dziwnej rasie potworów zamieszkującej drugie miasto, jakie było pod tym, które było na powierzchni. Rzekomym dowodem na istnienie tego miasta były opowieści o podziemnym Wrocławiu, który służył jako szlak komunikacyjny broniącej się wówczas załodze Festung Breslau. Było też ponoć powodem specjalnego rozkazu Adolfa Hitlera, aby miasta nie poddawać. Nigdy nie odnaleziono tego miasta, choć istniały relacje świadków, którzy przez przypadek, szabrując Ziemie Odzyskane, tam się zapuścili. Ponoć mało kto wracał z tych wypraw, a ci, którzy powrócili, opowiadali niestworzone historie o tunelach pokrytych starożytnymi hieroglifami i o istotach, tak starych, że pamiętały początki ludzkości. Szybko jednak świadkowie popadali w obłęd i nigdy nie dowiedziano się czegoś więcej. Początkowe dochodzenia bywały szybko zawieszane, a potencjalne wejścia do podziemnego miasta zostały zapieczętowane grubą warstwą betonu i dla zmylenia ciekawskich, ubrane w opowieści o Niemcach chowających skarby. Z czasem, skutecznie zwalczono śmiałków, którzy mimo zakazów starali się szukać podziemnego miasta. Mit stał się wspomnieniem, które do czasu powodzi zapomniano.

Śmieszyły mnie te opowieści, a szczególnie sensacyjne nagłówki z gazet, które opowiadały o dziwnych jękach, jakie słyszeli z piwnic, mieszkańcy zalanych dzielnic Śródmieścia i Nadodrza. Nie robiłem sobie nic z relacji mojego kolegi, który uciekł panicznie z mieszkania przy ul. Komuny Paryskiej i wedle którego ludzie ginęli bez śladu z mieszkań na niższych kondygnacjach. Wówczas tłumaczyłem to sobie powodzią i atmosferą strachu oraz apokaliptyczną wizją miasta zalewanego przez wodę, która pchała ludzi w ramiona samobójstwa. Bo jak nazwać samotne wyprawy do suchej części miasta nocą, poprzez zalane ulice.

Trudno się więc dziwić, że w tej przytłaczającej atmosferze, kiedy woda już opadła, musiałem sam jechać na ul. Dębickiego, aby posprzątać mieszkanie mojej babci, które przez siedem dni stało zalane wodą. Wszyscy znajomi odmówili pomocy, tłumacząc się niezręcznie z całej sytuacji, ale ja wiedziałem, że nierealne opowieści budziły ich strach i przerażenie. Dlatego wybrałem się tam sam. Podróż poprzez brudny od powodziowego mułu Wrocław był koszmarnym przeżyciem. Nieliczne przejezdne skrzyżowania tonęły we wtórnej fali korkowej, która przyszła wraz z odejściem fali powodziowej. Droga z Gądowa Małego w bezpośrednią okolicę Dworca Nadodrze zabrała mi prawie dwie godziny. Samochód musiałem zostawić przy Parku Strzeleckim i sam, z torbą na ramieniu udałem się ulicą Pomorską w stronę więzienia przy ul. Kleczkowskiej. Zapach, jaki wydobywał się z zalanych wodą kamienic, był okropny. Cuchnęło stęchlizną i różnej maści ekskrementami, które wraz z wodą przedarły się poprzez rury kanalizacyjne i skaziły miasto. Dzień był upalny, a grzejące słońce wzmagało nieludzki smród, jaki się tutaj roznosił. Ulica Kleczkowska, pełna była unieruchomionych przez Odrę samochodów a po obu jej stronach piętrzyły się góry śmieci, które z wielkim trudem mieszkańcy wyrzucali z domów. Komunikat sanepidu był jasny: należy opróżnić mieszkania, a wszelki dobytek skażony przez wodę należy wyrzucić przez okna na ulicę. Właściwe służby przyjadą i zabiorą go do bezpiecznej utylizacji. Szedłem sam środkiem drogi, która przypominała koryto rzeki w czasie suszy, a góry wyrzuconych przez mieszkańców sprzętów domowych tworzyły wały przeciwpowodziowe. Po dziesięciu minutach dotarłem do skrzyżowania Kleczkowskiej z Dębickiego i skręciłem w stronę domu mojej babci. W miarę jak szedłem, góry śmieci stawały się mniejsze; mniej było też ludzi, którzy wynosili zniszczone przez wodę elementy wystroju mieszkań. Tuż przed bramą numer 3 nie było już nikogo, nie było też śmieci. Za to mułu było wyraźnie więcej i był on dziwnie ciemny, bardziej przypominający swym kolorem ropę naftową, niż błoto jakie zostało po opadnięciu wody. Przy bramie była też dziwna cisza; tak głucha, że aż dzwoniła w uszach. Cień wewnątrz bramy był nienaturalnie ciemny, złowieszczy w swej naturze, budzący nieprzyjemne skojarzenia z najgorszych koszmarów. Sama brama miała na wysokoś około trzech metrów, nosiła mokre ślady stojącej tutaj wody, a posadzka była usłana czarnym szlamem. Stopy zdawały się zapadać w niego i mocno przylepiać. Omal nie straciłem butów, przedzierając się przez korytarz. Po chwili tej karkołomniej drogi skręciłem w lewo i wyszedłem z korytarza, którym w dawnych czasach mieszkańcy tej kamienicy przejeżdżali końmi i wszedłem na wysoki parter. Zapach był okropny.

Drzwi do mieszkania były wyłamane. Wisiały wyrwane wraz z framugą. Zatrzymałem się i przypatrywałem się z niedowierzaniem. W radio mówiono o szabrownikach, którzy plądrowali opuszczone mieszkania zalane wodą. Z zadumy wyrwał mnie cichy szept dobiegający z tyłu. Odwróciłem się na pięcie i zerknąłem na ukos, w kierunku mieszkania numer 4 , które znajdowało się przy schodach od strony podwórza. Z uchylonych drzwi wyglądał sąsiad, który szepcąc donosił:

- Panie sąsiedzie, niech Pan będzie ostrożny. Jak przyszliśmy tu rano posprzątać z żoną, przed Pana mieszkaniem było trzech nieznajomych. Jeden starszy i dwóch młodzików. Mówili chyba po niemiecku. Jeden z tych młodych – wie Pan, tych niemieckich blondynków, wyłamał drzwi łomem i oni tam weszli rano. Może wyszli przez okno, bo tam cicho jest; ale niech pan uważa. – to powiedziawszy domknął drzwi.

Odwróciłem się ponownie w kierunku mieszkania i biłem się z myślami. Wejść czy nie wejść? - szekspirowskie pytanie, nabrało w tym momencie nowego znaczenie. Wejść mówił mi jeden głos w mojej głowie. Nie wejść protestował drugi. Wejść, ale uzbrojonym dodawał pierwszy głos. Nie!  protestował drugi. Zignorowałem tę bijatykę myśli i postanowiłem wejść. Aby dodać sobie odwagi, z plecaka wyciągnąłem niewielki łom, jaki pożyczyłem od kolegi, w celu rozbierania mebli. Ściskając go nerwowo w prawej ręce, przełożyłem ostrożnie przez drzwi prawą nogę i zamarłem w oczekiwaniu na reakcję. Nic. Nasłuchiwałem, ale cisza była absolutna. Powoli odsuwając wiszące drzwi, dostałem się do środka. Mieszkanie mojej babci było stare, wysokie i całe musiało być zalane wodą. Meble kuchenne, które uniosły się najprawdopodobniej podczas powodzi, powywracały się podczas opadania wody. Istny bałagan porozrzucanych mebli, szlamu popowodziowego i rozbitych talerzy. Drzwi do pokoju, do którego wchodziło się prosto z kuchni, były otwarte. W mieszkaniu była dziwna cisza.  Głucha, głęboka, nienaturalna. Przełknąłem ślinę i wolnym krokiem, delikatnie stąpając po posadzce, omijając rozgardiasz zbliżyłem się do wejścia do pokoju. Nerwowo ścisnąłem łom dodając sobie odwagi. Zerknąłem ukradkiem do środka, ale poza bałaganem nic więcej nie zauważyłem Ostatnim miejscem, w którym mogli być złodzieje była łazienka, choć była za mała dla trzech osób. Po chwili nabrałem pewności, że nikogo tu nie ma. Dziwne to było, bo okna były zamknięte, a przecież wychodząc na zewnątrz nie byliby w stanie ich zamknąć od środka. Napawało mnie to dziwnym niepokojem, który mieszał się z poczuciem pewności, że ich tam nie ma.  Szybkim wzrokiem zlustrowałem pokój i stanąłem jak wryty. Starta leżanka mojej babci była odsunięta, a z podłogi za nią wystawała otwarta do góry żelazna klapa, której nigdy nie widziałem.

Podszedłem ostrożnie. Serce łomotało mi ze stresu i podniecenia, które mieszały się we mnie, kiedy stanąłem w obliczu tej niespodziewanej sytuacji. Otwarta klapa odsłaniała cylindryczny otwór, którego ciemna głębia biła mrokiem. Z plecaka wyciągnąłem latarkę i poświeciłem w dół. Studnia ciągnęła się na głębokość kilku lub kilkunastu metrów, a jej dno zapalane było wodą, której tafla była gładka i czarna. W dół można było zejść po przytwierdzonych do ściany studni metalowych stopniach, które na kształt zszywki powbijane były w równych ostępach. Ukląkłem na brzegu i wstrzymałem oddech, aby lepiej usłyszeć to, co tam mogło być. Na początku słyszałem tylko odgłosy kapiących kropel, wielu różnych, spadających niejednostajnie. Z czasem poprzez tę chaotyczną muzykę przedarł się jeszcze jakiś głos. Niski szum o dziwnym rytmie. Niepokoił mnie, choć nie potrafiłem opisać, co mi przypomina. Słuchałem i słuchałem, aż bezdech w mej piersi wymusił ponowne oddychanie. Usiadłem na brzegu skołowany. Moje myśli były nieposkładane. Jakaś część mnie krzyczała, aby zamknąć klapę i odejść stąd natychmiast. Inna część, pchana nieludzką ciekawością zachęcała mnie do opuszczenia się w dół i zbadania nieznanego. Strach i przerażenie mieszały się z zewem przygody. Czy tam zeszli ludzie, o których wspominał sąsiad? Czy są dalej? A jeśli są, to co wówczas? A może wyszli z innej strony? Wszak kamienice miały ze sobą połączone piwnice i nieraz jako dziecko przeciskałem się wąskimi tunelami, aby wyjść na ul. Kleczkowskiej. „Co robić?” zastanawiałem się/ Miałem wrażenie, że jakaś obłąkana część mnie pcha mnie w paszczę ciemności i zachęca, aby tam zejść. Jej przemożna siła uniosła mnie na nogi i kazała ostrożnym ruchem zejść.  Schodziłem  powoli. Metalowe stopnie były brudne i wilgotne. Plecak utrudniał zejście, gdyż szorował po ścianie. Trzymana kurczowo w zębach latarka, wywoływała u mnie intensywne ślinienie i wzbudzała falę, która przypominała nadchodzące wymioty. Spojrzałem w górę i stanąłem sparaliżowany. Nad wejściem do studni, od strony pokoju stał mój sąsiad. Jego twarzy była ściągnięta, a oczy pałały dziwną nienawiścią. Spoglądał na mnie z góry, po chwili splunął na mnie i zamknął klapę. Wyciągnąłem rękę do góry w proszącym geście, ale żelazna pokrywa zamknęła się z łoskotem, a przerażające szuranie pozwoliło mi się domyślić, że zasunął kanapę. Pospiesznie podszedłem do góry i próbowałem unieść wieko. Waliłem przeraźliwie, prosząc o otwarcie, ale moje prośby i uderzenia zostały bez odpowiedzi. Zwątpienie i strach zagościły w moim sercu. Nie miałem już wyjścia. Musiałem zacząć schodzić. A co, jeśli nie ma stąd wyjścia? Jeśli zostałem tu pogrzebany żywcem, w tym dziwnym lochu pod mieszkaniem, które stało w ukryciu od czasu wojny? Opuszczony przez nadzieję, powoli schodziłem  w dół, aby stanąć po kostki w wodzie na dnie studni. Obejrzałem miejsce, do którego dotarłem. Niewielka przestrzeń na dnie cylindrycznej studni przerażała ciasnotą i poczucie klaustrofobii obudziło się we mnie. Ciche kapanie było jedynym odgłosem, jaki przekazywało otoczenie. Zapach było okropny. Przypominał wielkie szambo, które wylało na pole. Tuż nad lustrem wody majaczyła półokrągła przestrzeń niskiego tunelu, który odchodził w głąb kamienic, o ile dobrze się orientowałem. Aby tam wejść musiałem stanąć na czworakach. Biłem się z myślami, co zrobić. Ponownie wdrapałem się na górę i spróbowałem unieść pokrywę włazu, ale nie poddała się mojej sile. Wróciłem więc na dół i zastanawiałem się, czy wystarczy mi odwagi, aby pójść dalej. Może sąsiad jednak się zlituje i wróci. Ale kiedy? Kucnąłem i poświeciłem w głąb otworu tunelu. Wydawało mi się, że nie jest długi; ma jakieś trzy do czterech metrów i otwiera się na dużą salę. „Dobre i to” pomyślałem. Może to przejście do piwnicy. Z obrzydzeniem położyłem dłonie na zalanej podłoże i wczołgałem się do tunelu. Z trudem poruszałem się, utrzymując głowę nad lustrem wody. Jednak był niższy niż sądziłem i nie dało się iść na czworaka; trzeba było się czołgać. Pod dłońmi czułem muł. Woda była zimna i cuchnęła fetorem ekskrementów. Miałem wrażenie, że podróż trwa wiekami. W połowie drogi spanikowałem, ale nie mogłem zawrócić. Nie miałem też siły iść do przodu. Szamotałem się ze strachu w miejscu, a serce mi biło okropnie. Wówczas stało się najgorsze, upuściłem latarkę z ust i wpadła do wody. Nastała ciemność. Przerażająca i głucha. Panika osiągnęła szczyt. Szamocąc się i krzycząc ze strachu, brnąłem do przodu poprzez tunel ku wyjściu, które wierzyłem, że tam jest. Gdzieś po drodze, moja ręka wymacała latarkę, która wpadła do wody. Chwyciłem ją i pełzłem dalej. Po chwili poczułem, jak tunel nade mną się unosi i podniosłem się z brzucha. Wstałem ostrożnie obawiając się uderzenia głową w sklepienie i ostatkiem nadziei nacisnąłem przycisk latarki. O dziwo zaświeciła się. Widocznie podczas upadku wyłączyła się tylko, a nie została zalana. Jednakże w panice nie pamiętałem o tym, że była wodoszczelna. Stałem tam mokry i rozglądałem się po mieszczeniu. W świetle latarki widziałem kwadratowe pomieszczenie o wysokim, łukowatym sklepieniu, którego czarne ściany były pokryte czymś, co przypominało onyks. Na końcu pomieszczenia naprzeciw wejścia do mojego tunelu, wyłaniały się z wody schodki, które prowadziły do otwartych drewnianych drzwi, za którymi był jakiś korytarz. Nad drzwiami był wykuty jakiś napis. Podszedłem powoli, szurając w wodzie i ostrożnie badając dno przed każdym krokiem. Były to dziwne hieroglify wykute w czarnym gładkim onyksie. Nie rozumiałem, co oznaczają ani treści inskrypcji. Zajrzałem w głąb korytarza i poświeciłem latarką. Okrągłe światło latarki prześlizgiwało się przez długie ściany, wszystkie pokryte dziwnymi inskrypcjami i rysunkami, których znaczenia nie rozumiałem. Moje oko wychwyciło wprawdzie znany mi symbol swastyki, ale w żaden sposób nie rozumiałem tego, co widzę. Z głębi docierał do mnie jednakże dziwny głos. Męski, gardłowy pomruk, coś na wzór rytualnego zawodzenia tybetańskich mnichów. A jednak tam są ludzie, którzy wdarli się do mego mieszkania! - przebiegła przez mój umysł myśl.

Wolnym i cichym krokiem wszedłem na schodki i przeszedłem przez drzwi. Korytarz był niski, o cylindrycznym przekroju, bogato zdobiony nieznanymi mi hieroglifami i rycinami. Były stare, część z nich była wytarta przez czas, cześć zniszczona przez wodę. Ściany wciąż były mokre i nosiły na sobie ślady powodzi. Korytarz delikatnie opadał, a po podłodze sączyła się wolno stróżka wody, która formowała się z kropel spływających po ścianie. Miało się wrażenie, że tunel płacze; a może pocił się. Tak, pocił się. Wszak woda we Wrocławiu dopiero co opadła, ale ziemia była nią nasączona i pewnie w tym korytarzu, który stał się naturalnym drenem, uzyskała swoje ujście.  Szedłem powoli uważając, aby nie poślizgnąć się na mokrej posadzce pełnej błota. Po pewnym czasie korytarz skręcał w dół oraz gwałtownie opadał. Musiałem bardzo ostrożnie schodzić, rozpychając się rękoma i opierając o mokre ściany, aby nie upaść. Woda tutaj płynęła szybciej, ściany pociły się mocniej. Ręce miałem zmarznięte od zimnych kamieni, mokre i brudne. Na końcu korytarza ujrzałem światło, coś na kształt tańczących na ściennie cieni, rzucanych przez targany przez wiatr płomień. Dziwny głos stał się wyraźniejszy. Poczułem dreszcz przechodzący przez me ciało i paraliżujący mnie strach. Mimo to, pchany niezdrową ciekawością brnąłem powoli, trzymając się ściany. Ostatnie jednak metry pokonałem na czworaka i był to dobry wybór, gdyż korytarz urywał się gwałtownie, otwierając dużą przestrzeń wielkości boiska koszykarskiego. Wylot z niego, znajdował się pod samym sufitem, a od posadzki dzieliło mnie jakieś dobre 10 metrów. Woda wylatywała z korytarza tworząc niewielki wodospad, który rozpryskiwał się na metalowych szczeblach prowadzących w dół, przymocowanych do ściany. Na samym dole, pośrodku sali, otoczony kilkoma ogniskami stał stary mężczyzna z rozłożonymi w górę dłońmi zawodzący coś tubalnym, gardłowym, rytualnym głosem. Obok niego stało dwóch mężczyzn, ściskających w dłoniach metalowe pręty. Byli przyparci do mężczyzny plecami, jak gdyby wypatrywali niewidzialnych wrogów. Przed mężczyzną był krąg, nierówny i poprzerywany, usypany lub umalowany jakąś biała substancją, widocznie zniszczony przez wodę powodziową. Pośrodku kręgu leżały zerwane kajdany, z których każda zakotwiczona była do ziemi przy pomocy olbrzymiego łańcucha. Dopiero teraz dostrzegłem, że wokoło mężczyzny widnieje, delikatna, blada, ledwo zauważalna niebieska poświata. Jeden z mężczyzn gwałtownie się poruszył i wskazał coś na przeciwległej do mnie ścianie. Automatycznie podniosłem głos i serce mi zamarło. Poczułem jak zgroza, paraliżuje moje członki. Serce bije w szalonym rytmie, a włosy jeżą się na głowie i całym ciele. Odruchowo cofnąłem się. Przede mną, po drugiej części ściany, wbita pazurami w ścianę była przerażająca kreatura. Na poły ludzka, na poły potworna. Jej głowa, ludzka, lecz stara, pomarszczona, usłana plamami wątrobowymi, pełna długich, mokrych i rzadkich włosów wpatrywała się we mnie. Jej ślepia były ciemne, niczym najczarniejszy noc. Z ust sączyła się ślina, a kreatura szczerzyła połamane, nierówne, pożółkłe zęby. Migoczące ognie grały na jej upornym obliczu. Stwór wyciągnął w moją stronę rękę, która była nienaturalne długa i zakończona nieludzko długimi, chudymi kościstymi palcami i wydała z siebie gardłowy, tępy krzyk. W jednej chwili stwór, który teraz to zauważyłem, był ubrany w czarny mundur z czerwoną przepaską na lewym ramieniu, dobił się do ściany i rzucił się w moim kierunku. Mężczyzna na dole głośniej zaintonował śpiew i stwór gwałtownie opadł w prosto w sam środek zniszczonego kręgu. Stojący obok mężczyźni gwałtownie rzucili się w jego kierunku, przebijając go metalowymi prętami, które jątrzyły się czerwonym światłem. Stwór zawył i zaskowytał i w tej samej chwili na suficie pojawił się ruch. Spojrzałem w górę, aby ujrzeć ubrane w niebiesko-białe pasiaki kolejne dwa stwory, które zeskoczyły w dół i rzuciły się ma mężczyzn. To było dla mnie za wiele. Odwróciłem się gwałtownie i ruszyłem w górę korytarza. Niestety, moje stopy poślizgnęły się na posadzce i spłynąłem w dół do wylotu na salę. W ostatniej chwili, desperackim chwytem złapałem szczebla drabiny przytwierdzonej do ściany. Ból szarpnął moimi stawami, a ciało z olbrzymią siłą uderzyło o ścianę, ale się nie puściłem. Na dole, starszy mężczyzna już nie śpiewał, ale uciekał w stronę otworu w ścianie, jaki był za jego plecami. Stwory w pasiakach, z piekielnym skowytem rzuciły się na niego. Wówczas to zorientowałem się, że przerażająca istota w czarnym mundurze, przybita do ziemi jarzącymi się na czerwono prętami, przygląda mi się w nienawiści i coś szepcze w moim kierunku. Po chwili, dwa zmasakrowane korpusy, zabitych przed chwilą młodych mężczyzn powstały i ruszyły w moim kierunku. Jeden był bez głowy, drugi - bez ręki. Ożywione truchła podeszły pod drabinę i rozpoczęły mozolny marsz ku mnie. Opamiętanie przyszło natychmiast Wgramoliłem się z powrotem do korytarza i ostrożnie, pamiętając, aby opierać się o ściany, ruszyłem w mrok. Latarkę straciłem podczas upadku. Brnąłem przed siebie po omacku, odbijając się od ścian. Byłem spanikowany. Ciemność mnie przerażała. W pewnym momencie poślizgnąłem się i upadłem boleśnie. Kontynuowałem ucieczkę na czworaka, idąc w górę tunelu, co pewien czas odwracając się, ale pogoni jeszcze nie było w korytarzu. Słyszałem odgłosy ich pośpiesznego wspinania się po metalowych szczeblach. Po chwili straciłem równowagę i prawie udadłem, gdyż w ciemności nie widziałem jak tunel się skończył i wszedłem do pomieszczenia z drzwiami i schodami. W momencie, kiedy moja prawa ręka nie złapała oparcia, tylko opadła na niższy stopień, poleciałem twarzą w dół, gwałtownie uderzając czołem o stopień. Okropny ból przeszył moją czaszkę. Mimo paniki pamiętałem, aby zamknąć drzwi. Odwróciłem się i w ciemności wymacałem drzwi, które skrzypnęły i z trudem poddawały się ruchowi. Wstałem na nogi i zaparłem się cały, aby je zamknąć. Tuz przed ich zamknięciem usłyszałem przeraźliwy ryk dobierający z korytarza. Kiedy zatrzaskiwałem drzwi, potężna siła uderzyła w nie i prawie się przewróciłem, ale jakimś cudem udało mi się ustać. Dociskałem panicznie drzwi do framugi mocując się z kimś, kto próbował się dostać do środka, pchając w przeciwną stronę. Było ciemno, nic nie widziałem, ale wiedziałem, że jeżeli nie zamknę i nie zablokuję czymś drzwi - zginę. Po chwili głuchy łoskot oznajmił mi, że drzwi się zamykają, a przeskakujący mechaniczny głos zasygnalizował, że zostały zamknięte przez jakiś zamek. Wciąż stałem oddychając ciężko i napierałem na drzwi, niepewny czy zostały zamknięte na stałe. Jedną ręką macałem, szukając po omacku czegoś, co mogłoby być klamką lub zapadką. Znalazłem rygiel i przesunąłem go w bok. Tępy odgłos metalu trącego o metal rozdarł mrok i zrozumiałem, że drzwi zostały przeze mnie zaryglowane. Osunąłem się plecami po drzwiach i usiadłem z podkurczonymi nogami. Po całym moim ciele płynął pot. Uczucie gorąca połączone z bijącym z wysiłku i strachu sercem były obezwładniające. Z tyłu słyszałem drapanie i uderzenia w drzwi. Po chwili odgłosy ucichły, a ja, ogarnięty czernią, siedziałem przerażony. W miarę jak stygło ciało, zaczynałem odczuwać zimo piwnicy, które potęgowała wszechogarniająca wilgoć. Dygotałem z zimna i paniki. Nie wiedziałem co robić dalej. W którą stronę iść. Nic nie widziałem. Nie miałem, żadnego źródła światła. Pamiętałem, że przede mną są schodki, które wchodzą do wody, a na końcu pomieszczenia jest niski tunel, którym się czołgałem; ale myśl o tym, że mam pełznąć w ciemnym tunelu zalanym wodą napawała mnie przerażeniem. Siedziałem uświadamiając sobie beznadzieję mojej sytuacji i zastanawiając się, czy ktoś mnie znajdzie. Narzekałem na brak światła, ciemność i beznadzieję mojej sytuacji. Wówczas usłyszałem ten głos, gdzieś w ciemności. Był wyraźny, cichy, przerażający i złowieszczy. Lekko gardłowy, szeleszczący, wypowiadany do mnie jakby rozmówca, którego nie widziałem, siedział na wprost. Wyciągnąłem rękę, ale nic nie poczułem.

- : Anstatt sich über die Dunkelheit zu beklagen – wypowiedział w moją stronę.

- Co? Co o znaczy! kto tu jest? – krzyczałem i próbowałem rękoma wymacać rozmówcę w ciemności.

Poczułem jak po moich plecach spływa lodowaty dreszcz zgrozy, wywołanej niespodziewaną obecnością, której nie widziałem, ale miałem świadomość istnienia. Bliskość nienazwanego i niewidocznego bytu wywoływała u mnie zimny pot i przerażenie, któremu towarzyszył szybki oddech i gwałtowne łomotanie przerażonego serca. Moje zmysły atakowały wspomnienia wszelkich potworności, jakie kiedykolwiek spotkałem, zwłaszcza te z filmów grozy, momentalnie przybywały z otchłani pamięci.  Próbowałem okiełznać skołatane nerwy resztkami siły woli. To co usłyszałem, niespodziewane, bo tego któż by się mógł spodziewać w mojej sytuacji, było tak nierealne, że dotarło do mnie, że nie mogło mieć miejsca. Z drugiej strony, przed chwilą właśnie uciekłem przed istotami, których istnienia nikt nie podejrzewał, a każdy usłyszawszyby o nich relację, wyśmiałby mnie jako wariata. Czy więc już oszalałem z przerażenia, zamknięty w tej piwnicy? Czy to możliwe, że okoliczności mogły wywołać tak gwałtowne zmiany umysłu, abym zatracił rozróżnienie pomiędzy jawą a snem? Czy ów głos, który słyszałem tak wyraźnie, tak z bliska, był w zasadzie głosem w mojej głowie? Chyba tak.  Dotarło to do mnie i zacząłem się uspokajać. W tym właśnie momencie, mój chwiejny fundament zdrowego rozsądku został roztrzaskany przez kolejne zdanie, wypowiedziane z bliska, wprost do mego ucha. Czułem oddech na sobie i dreszcz przerażenia przepływający przez me ciało, kiedy nieznane usta dotykały mego ucha.

- Ależ to wszystko dzieje się naprawdę – wyszeptał cichy nienawistny głos prosto do mego ucha, przy okazji delikatnie muskając ustami moją małżowinę uszną.

Gwałtownie się odwróciłem i uderzyłem na oślep w ciemność z całej siły w miejsce, z którego dochodził głos. Potworny ból przeszył mą dłoń, kiedy pięść uderzyła w mokrą ścianę.

- Kim jesteś?! I czego chcesz?! – wykrzyczałem, obracając się dokoła swej osi. W tej samej chwili straciłem równowagę i runąłem w dół po schodach prosto do wody. Głuchą ciszę przerwał potężny plusk, kiedy wpadałem w wodę. Szarpałem się na lewo i prawo, szukając w ciemności rozmówcy, ale nikogo nie mogłem znaleźć.

- Gdzie jesteś? Pokaż się! – wrzeszczałem.

Wtem usłyszałem jak z tyłu poprzez wodę ktoś biegnie w moją stronę. Doszedł do moich uszu gwałtowny plusk, jaki wydają z siebie stopy bijące o ziemię. Odwróciłem się raptownie i uderzyłem na oślep, ale poczułem tylko zimny wiatr przechodzący przez me ciało.

- Adhibe rationem difficultatibus – zarechotał demoniczny głos, gdzieś w wysoka.

Zacząłem krzyczeć i rzucać się na lewo i prawo, waląc razami na oślep. W oszalałym tańcu skacząc, pełzając, zataczając się przemierzałem na oślep ową ciemną komnatę, która stała się moim więzieniem. W pewnym momencie ujrzałem niewielką poświatę, wydobywającą się z tunelu, którym tutaj przyszedłem. Zielone, fluorescencyjne światło przebijało się z dna przez wodę i powoli, ulegając stopniowemu natężeniu, przełamywało mrok. Kiedy moje oczy mogły na nowo widzieć zarysy ścian, ujrzałem mojego nieznanego rozmówcę, który siedział na schodach przed drzwiami. To był ten sam potworny starzec, którego widziałem wcześniej. Siedział z rękoma opartymi na kolana. W lewej dłoni trzymał moja latarkę, którą włączał teraz i wyłączał. Jego przerażająco stara głowa z długimi, siwymi, rzadkimi słowami wydawała się przerażająca. Jego oczy, (a może nie było tam oczu? zastanowiłem się przez chwilę…) były czarne. Skóra biała, prawie przeźroczyście papierowa, pełna ciemnych plam wątrobowych. Mężczyzna, bo teraz nabrałem pewności, że to mężczyzna, był ubrany w czarny mundur, który wydawał mi się znajomy, Na lewej dłoni miał czerwoną przepaskę z czarną swastyką na białym polu.

- Znasz mnie? – zapytał szeleszczącym głosem.

- Ja…jesteś Niemcem! wykrzyczałem; nie wiem czemu, ale tylko to przyszło mi do głowy.

Uśmiechnął się gorzko.

- Niemcem… Tak, kiedyś byłem. Dziś jestem kimś innym. Jesteś niezwykłym pechowcem, że się tutaj dostałeś. Ale nie zabiję Ciebie, jeszcze nie. Jeżeli spełnisz moje polecenie, będziesz żyć. Za jakiś czas, w momencie, kiedy się tego nie spodziewasz, otrzymasz przesyłkę i będziesz wiedział, co zrobić. Jeżeli zrealizujesz zadanie, będziesz żył; jeżeli nie - zginiesz. – powiedział chichocząc. W tym samym momencie rozpłynął się w powietrzu, a włączona latarka opadła na stopnie.

Podbiegłem po nią, bojąc się, że wpadnie do wody. Z latarką w dłoni przedarłem się przez tunel i wszedłem po drabinie łomocząc z całych sił w zamkniętą klapę.

- Kto się tak tutaj dobija? – powiedział nieznany głos i otworzył klapę.

***

Po tygodniu doszedłem do siebie na tyle, aby móc wyjść z domu. Jednakże kto, dysponując moja wiedzą i przeżyciami z tamtego dnia, mógłby spać spokojnie? Nie rozumiałem tego, co się wydarzyło, ani tego, co miało nadejść. Bóg jeden wie, jak bardzo się bałem. Zyskałem świadomość istnienia bytów, których być nie powinno. Przerażających istot zawieszonych pomiędzy życiem a śmiercią. Zastanawiałem się, dlaczego moi lekarze nie chcieli mi dać niczego na uspokojenie. Nie przyjmowałem ich tłumaczeń, że traumę muszę przepracować. Twierdzili, że moje świadectwo to ostateczny wytwór przerażonego umysłu, przywrócona trauma z dzieciństwa, która zaktywizowała się w momencie, w którym wpadłem do studni. Ale kiedy zamykałem oczy widziałem tę przerażającą postać o pożółkłych połamanych zębach, która przypominała mi o układzie, który ona zaproponowała a ja nie odrzuciłem. Nocami budziły mnie fale gorąca targające moim ciałem i niespokojne sny, o przedziwnych istotach, runach. W ciszy nocy słyszałem głosy, które szeptały do mnie w nieznanym mi języku. Jeżeli istnieje Bóg i jest miłosierny, pewnego dnia wymażę mi te wspomnienia i odzyskam odkupienie. I kiedy po kilku tygodniach zażywania leków i uczestnictwa w psychoterapii, wydawało mi się, że odzyskuję moje życie, otrzymałem tę obiecaną, przeklętą przesyłkę. Ktoś zadzwonił do drzwi i wsunął czarną kopertę do środka, pod nimi.

Była to paczka wielkości pudełka do butów, owinięta w szary papier. Widać, że osoba, która pakowała przesyłkę, zrobiła to bardzo starannie. Zgięcia i sklejenia były doskonałe. Paczka staroświecka metodą była przewiązana szarym sznurkiem, który był zawiązany w kokardę. Czarnym atramentem, starannym, staroświeckim już pismem, ktoś wykaligrafował moje imię i nazwisko. Poza tym napisem, nie było żadnych innych oznaczeń adresata ani nadawcy. Paczka leżała na stoliku w mojej kuchni. Jak się tam pojawiła? Nie miałem pojęcia. Przerażało mnie poczucie, że ktoś wszedł do mojego domu bez mojej wiedzy i pozostawił przesyłkę na stoliku. Wyjrzałem przez okno mojego mieszkania. W chwili zadumy patrzyłem na samochód, który powoli przeciskał się przez ulicę pomiędzy blokami. Na drzewa i zajmujących się swoimi sprawami ludzi. Spojrzałem na blok naprzeciwko mnie, gdzie na jednym z balkonów ujrzałem mężczyznę patrzącego w moją stronę. Cofnąłem się gwałtownie w głąb kuchni i zza firanki ostrożnie spojrzałem w jego stronę. Mężczyzna zorientował się, że na niego patrzę i podniósł dłoń w geście pozdrowienia. Odetchnąłem z ulgą, aby po chwili poczuć dreszcz przerażenia. Mężczyzna gestami pokazywał gest rozwijania paczki i zrozumiałem, że jest tam, aby się upewnić, że otrzymałem przesyłkę. Cofnąłem wzrok na stolik i ponownie spojrzałem na balkon naprzeciwko, ale ujrzałem już tylko plecy mężczyzny wchodzącego do mieszkania. Nie czekając na bieg wypadków wybiegłem z mieszkania i popędziłem do bloku naprzeciwko. Kiedy tam dobiegłem, szybko zidentyfikowałem numer mieszkania i wcisnąłem domofon. Brak odpowiedzi wcale mnie nie zaskoczył. Wcisnąłem jeden z górnych numerów i podałem się za listonosza. Kiedy brzęczący głos oznajmił mi, że zamek elektro-magnetyczny otwiera się, otworzyłem bramę i pędem udałem się na drugie piętro do mieszkania numer 5. Chwyciłem za klamkę, lecz drzwi były zamknięte. Zacząłem nerwowo naciskać dzwonek i łomotać pięścią w drzwi, domagając się otwarcia. Wrzeszczałem jak opętany i dopiero dwóch policjantów, których najprawdopodobniej wezwali sąsiedzi, ostudziło moje emocje. Długo tłumaczyłem się z powodów, które mną kierowały. Kiedy wspomniałem o paczce, policjanci zażądali jej pokazania. Nie wahając się ruszyłem do domu wraz ze stróżami prawa i pokazałem paczkę, stojącą na moim stoliku.

- I twierdzi pan, że paczkę ktoś podrzucił do Pańskiego domu? Tu, do środka?

- Tak.

- I podejrzewa Pan, że rzekomy mężczyzna z bloku naprzeciwko miał z tym coś wspólnego?

- Tak, tak mówię!

- A czy wie Pan co jest w paczce? – zapytał jeden z mężczyzn.

- Przecież jest zapakowana – odparłem oburzony.

- To niech ją Pan przy nas otworzy – powiedział drugi policjant.

Drżącymi dłońmi rozwiązałem sznurek i w obecności policjantów odwinąłem papier, odsłaniając czarną, hebanową skrzynkę, idealnie gładką ze złotym godłem Trzeciej Rzeszy na wieku. Wciągnąłem powietrze i spojrzałem zmieszany i jednocześnie podekscytowany na policjantów. Oni także byli tym poruszeni. Jeden z nim gestem zachęcił mnie do otwarcia skrzyni. Wewnątrz znalazłem zalakowaną biała kopertę oraz stary niemiecki pistolet parabellum. Cofnąłem się i spojrzałem na policjantów. Oni uśmiechali się do mnie i w tych uśmiechach było coś dziwnego.

- Masz - powiedział jeden z nich wyciągając w moją stronę niewielkie białe zawiniątko – w środku znajdziesz srebrne naboje do pistoletu. Przeczytaj list i wykonaj instrukcje, to może przeżyjesz. Teraz wiesz, że jesteśmy wszędzie i musisz działać zgodnie z naszymi oczekiwaniami – to powiedziawszy skinął na kolegę i ruszyli do wyjścia.

Stałem oszołomiony, próbując zrozumieć, co się właściwie wydarzyło. Moje myśli były nieskładne. Czyżbym padł ofiarą jakiejś starej, niemieckiej organizacji, której korzenie sięgały dawnego Breslau i która mimo upływu lat wciąż działała w mieście? Nie było to takie głupie, pomyślałem. Każdy kto się wychował na Dolnym Śląsku znał opowieści o zostawionych przez dawnych władców tej ziemi strażników pilnujących tajemnic, które miały pozostać w ukryciu. Jakiś czas temu, podczas letnich wakacji w Głuszycy pod Wałbrzychem byłem świadkiem rozmowy miejscowych policjantów, którzy znaleźli zwłoki starszego mężczyzny od zawsze mieszkającego samotnie na uboczu. Miał opinię dziwaka, który nie zwracał na siebie uwagi. Po śmierci, podczas sekcji zwłok odkryto u niego tatuaże SS pod pachą. Znałem opowieści o członkach Werwolfu, którzy utrudniali badania w górach, niszczyli stanowiska archeologiczne i przeganiali ciekawskich. Ale sądziłem, że to część lokalnego folkloru, niewiele mająca wspólnego z rzeczywistością. Aż do teraz.

Zgodnie z instrukcjami, jakie znalazłem w liście, udałem się w październikową noc w okolice oczyszczalni ścieków na wrocławskim Janówku, aby odszukać chatę, która się tam miała znajdować. Noc była ciemna, ciężkie chmury pędziły po niebie gnane przez nieznanego pasterza, co jakiś czas odsłaniając upiorne światło księżyca w pełni, które swym srebrnym blaskiem rozświetlało na chwilę mrok nocy, aby zaraz zgasnąć przysłonięte kolejną ciężką chmurą. Droga była pusta. Zatrzymałem mojego niebieskiego Cirtoena Saxo przy moście nad rzeką Bystrzycą i jej prawym brzegiem skierowałem się w stronę rzeki Odry. Według informacji jaka została mi przekazana, po pięciu minutach marszu, po prawej stronie powinienem ujrzeć skośne dachy samotnych domów, zbudowanych pod lasem, pośród łąki. Tam miałem dojść bezpośrednio polną drogą, skręcając z grobli. W upiornym świetle księżyca, który prześwitywał z dziury pomiędzy chmurami, poprzez powyginane nienaturalne, uschłe konary drzewa, którego czarny kształt wyłonił się z ciemności ujrzałem zespół trzech domów, stojących pośrodku pola. Oświetlone przez blade światło księżyca, wydawały się być z innego świata. Poprzez rozdarte chmury, snop księżycowego światła przez chwilę świecił prosto na nie i miałem wrażenie, że z chmur wzdłuż tego promienia leci w dół jakaś przerażająca istota o błoniastych skrzydłach. Po chwili jednak chmury znowu przysłoniły księżyc i nie byłem już pewny, czy to co widziałem było w istocie tym co sądziłem, czy tylko zabłąkanym ptakiem. Z wału zbiegała w stronę zabudować wąska, polna droga, którą przed domami zagradzała, zniszczona drewniana brama, będąca ostatnim i jedynym elementem płotu, jaki przetrwał. Przeszedłem pomiędzy połamanymi deskami i stanąłem na podwórzu, które z trzech stron zamykały w kształcie podkowy niskie, poniemieckie domy. Ich dachy były dziurawe, pełne połamanych dachówek. Okna, dawno wybite, świeciły ciemnymi otworami. Całe podwórko porośnięte było wysoką, wyschłą już trawą, pomiędzy którą stały stare, zniszczone sprzęty gospodarskie i nielekki, pordzewiały traktor. Wokoło grały świerszcze.  Księżyc to świecił to gasł.  Było tu dziwnie spokojnie i idyllicznie. W momencie, kiedy rozluźniłem się i wyciągnąłem latarkę, usłyszałem odgłos, przerażający, złowieszczy, przypominający brzęczenie gigantycznego owada, nadbiegający z wysoka. Spojrzałem w górę, aby w ostatniej chwili ujrzeć w snopie księżycowego światła, spadającego na mnie głową w dół, potwora z wyciągniętymi do mnie szponiastymi dłoniami. Miał dziwną, rogatą głowę, przypominającą głowę kozy, ale w miejscu pyska miał okropne macki przypominające wychodzącą z ust ośmiornicę. Jego błoniaste skrzydła były rozpostarte i wydając w moją stronę przerażająco brzęczący, istota próbowała mnie schwycić. W ostatniej chwili uskoczyłem i wbiegłem do pierwszego budynku przez czarny portal wejściowy. Usłyszałem, jak istota furczy skrzydłami i po chwili ląduje na dachu. Ściskając latarkę w jednej dłoni i pistolet w drugiej, tak, jak to widziałem na amerykańskich filmach, podniosłem dłonie do góry i zamarłem w oczekiwaniu. Słuchałem z napięciem i bijącym sercem odgłosów kroków na dachu. Istota poruszała się, strącając luźne dachówki, które z ceramicznym brzdękiem rozbijały się o ziemię. Wycelowałem w miejsce, gdzie mi się wydawało, że słyszę istotę i nacisnąłem spust. Niestety cyngiel się nie cofnął, a broń nie oddała strzału. Zmieszany popatrzyłem na broń, aby jednocześnie ujrzeć przerażająco brudną twarz człowieka ubranego w kufajkę - twarz nieogoloną, ogorzałą, która nadbiegała prosto na mnie z wnętrza domu. Wyłonił się z mroku jak zjawa i tylko przez przypadek oświetliłem go cylindrycznym światłem mojej latarki. Uskoczyłem w bok i mężczyzna przebiegł przez otwór drzwiowy wprost na podwórze. W momencie, w którym wybiegł, ciemny kształt, niczym pikujący jastrząb runął z dachu na niego i przy dźwięku spadających i rozbijających się dachówek, wyrwał głowę mężczyzny i uleciał w górę. Bezwładny korpus osunął się w dół, a stwór przysiadł na dachu pobliskiego budynku. Widziałem tę przerażającą istotę, siedzącą w kucki na kalenicy na tle sunących po ciemnym niebie chmur. Co jakiś czas jej postać była oświetlana z tyłu przez światło księżyca w nowiu. Istota podniosła dwoma dłońmi głowę mężczyzny w stronę swojego mackowatego otworu gębowego. Macki poprzez zakrwawioną szyję dostały się do środka i głowa na chwile ożyła, krzycząc coś do istoty, która po chwili gwałtownie ją połknęła. Cofnąłem się przerażony w głąb domu, czując na sobie wzrok istoty. Cofałem się zagłębiając w mrok. Istota wpatrywała się me mnie, pochylając rogatą głowę. Macki wiły się jej z otworu gębowego, każda w inną stronę. Poczułem nagle jak opieram się o jakieś inne ciało. Smród kacowego oddechu dotarł do mnie gwałtownie, zmieszany z fekaliami i obrzydliwym zapachem, jaki kojarzył mi się z narkomanami z dworca PKP.

- On tam jest - wyszeptał głos z tyłu – ale do domu nie wejdzie. Coś go nie wpuszcza – dopowiedział.

Odwróciłem się gwałtownie. W świetle latarki ujrzałem brudnego mężczyznę, ubranego w kreszowy dres. Jego brodata twarz była brudna, oczy spuchnięte. Patrzył ma mnie obojętnym wzrokiem.

- Teraz nie wyjdziesz – powiedział - Musimy poczekać do rana.

- Ale ja musze dostać się do domu naprzeciwko; i to zaraz – powiedziałem.

- A co, czeka na Ciebie tam królewna? – zarechotał kolejny głos z głębi domu.

Poświeciłem w jego kierunku latarką, aby ujrzeć siedzącego w mokrej od fekaliów kałuży mężczyznę, trzymającego butelkę z winem. Mężczyzna uniósł swoje brudne dłonie do góry, aby zasłonić oczy.

- Nie po twarzy – powiedział.

- Co wy tu robicie? – zapytałem.

- Mieszkamy – odpowiedział mężczyzna siedzący w fekaliach. – Ważniejsze jest: co Ty tu robisz?

- Ja? – zająknąłem się.

- Tak, ty – powiedział ten drugi, stojący obok mnie i chwycił mnie za szyję.

Po chwili leżałem skrępowany na brudnej posadzce, a mężczyźni w świetle latarki oglądali kopertę, która miałem schowaną. Spoglądali na list, na mnie i na siebie. W końcu jeden nich się odezwał.

- Długo czekaliśmy na Ciebie – powiedział jeden z mężczyzn i pochylił się nade mną, aby rozwiązać więzy. Odór alkoholu wydobywający się z jego ust, zmieszany ze smrodem długo niemytego ciała i niskiej higieny osobistej, napawał mnie mdłościami. – Pomożemy Tobie. Po to tutaj zostaliśmy po wojnie – dokończył.

Patrzyłem na nich zmieszany i zagubiony. Wyglądali na jakieś 50 lat; od wojny minęło dużo więcej. Nie bardzo rozumiałem, o co w tym wszystkim chodzi.

- A ten? – wskazałem na istotę na dachu.

- Ten – powiedział mężczyzna wskazując na dach – Ten to jest nasz problem, który musimy rozwiązać. Zapewne dostałeś też naboje do tego cacka - powiedział podnosząc pistolet.

- Tak – i podałem mu naboje.

Mężczyzna załadował pistolet i przeładował.

- Dobrze, jeden problem mamy z głowy. Mam nadzieję, że nie zleci się ich więcej – powiedział spoglądając w stronę dachu.

- To jest ich więcej? – wyjąkałem

- Cały tuzin – dopowiedział drugi i przerażenie przeszyło me ciało.

- A dlaczego nie atakują nas w domu? – zapytałem nagle, gdyż ta myśl nie dawała mi spokoju.

- Ten dom jest objęty ochroną. Poświeć latarką nad wejście – powiedział jednocześnie wskazując palcem ścianę nad miejscem na drzwi wejściowe. W świetle latarki ujrzałem dziwne symbole, przypominające mi nordyckie runy, jakie widziałem kiedyś w książce o wikingach.

- I to je powstrzymuje? – prychnąłem – Jakieś czary? – i głupio się zaśmiałem.

- Chyba widziałeś już wystarczająco dużo, aby uwierzyć w czary, duży chłopczyku– wycedził przez zęby mój rozmówca.

Faktycznie; wydarzenia ostatnich miesięcy, spowodowały, że spotkałem się czymś, co przekraczało granicę poznania. Racjonalny umysł wpłyną na mielizny prostej percepcji, gdzie tylko zabobon mógł tłumaczyć to, co widziałem. Tam, w świecie rzeczywistym, zdefiniowanym przez twardy materializm podparty racjonalizmem zderzył się z czymś, co miejsca mieć nie powinno. Owe eteryczne zjawiska przekraczające prawa materii i fizyki pojawiły się z znikąd. Czary. Tak; to mogło być dobre wytłumaczenie.

- Tamten dom, do którego się udamy, niestety nie jest objęty ochroną. Nie wiem, z jakiego powodu Jurgen tego nie zrobił, kiedy nas tutaj ustanawiał. Przebiegniemy przez podwórze i dostaniemy się do środka. To coś na pewno pójdzie za nami. Jak zacznie się hałas – a zacznie – powiedział mój rozmówca – patrząc na pistolet – zlecą się inne. W nocy żerują tu w lesie, nad ujściem Bystrzycy do Odry. Tam są prastare dęby, które dają im schronienie za dnia. Nocą czasem zabłąka się tutaj ktoś i nie wraca. – Czas odkopać skrzynię – rzucił do drugiego mężczyzny. Tamten popatrzył na niego z dziwnym blaskiem w oku i ruszył do drugiego pokoju.

- Poświeć tu latarką – krzyknął – Jest za ciemno.

Pomieszczenie było puste, posadzka dawno zerwana. Na suficie były czarne plamy, ślady palonych tu ognisk. Mężczyzna, nie wiadomo skąd, wyciągnął szpadel i zaczął z mozołem kopać dziurę. Po kilku chwilach ostrze łopaty natrafiło na coś twardego i mężczyzna rozpromienił się. Otarł brudną dłonią swoje poorane bruzdami, brudne oblicze i z wysiłkiem wyciągnął na wierzch ciężką prostokątną skrzynię, owinięta płótnem. Strzepał z niej resztki ziemi i bardzo delikatnie odwinął ją. Skrzynia była drewniana, ale dobrze zachowana. Na czarnej powierzchni nosiła złote emblematy III Rzeszy. Po chwili przy dźwięku zwalnianych klamr wieko uchyliło się i ujrzałem w środku trzy doskonale zachowane karabiny.

- Mauser Kar98k – wypowiedziałem - Niemiecki karabinek powtarzalny opracowany jako zmodernizowana i skrócona wersja karabinu Gew98. Podstawowy karabinek sił zbrojnych III Rzeszy – wyrecytowałem, czym zyskałem uwagę moich dwóch rozmówców.

- No proszę, chłopiec jednak coś wie – powiedział drugi z mężczyzn schylając się po karabinek i paczkę z amunicją. Przeładował, sprawdził spust, załadował amunicję. Podał mi mój pistolet i wskazał wyjście. – Teraz albo nigdy. Wybiegamy. Wy dwaj przodem; ja wystrzelę do stwora, aby go zatrzymać, a potem dobiegnę do was.

- Los geht's”– powiedział pierwszy i szarpnął mnie ciągnąc do drzwi. Tam zatrzymał się na chwilę przypatrując się gapiącemu się na nas stworowi. – Wie, skubany, że wyjdziemy.  Jest gotowy.

- Ja też, powiedział drugi – celując z Mausera do istoty.

- Teraz! – krzyknął, jednocześnie otwierając ogień w kierunku stwora. Potężny huk, który wydobył się z Mausera tuż obok mojej głowy, spowodował, że omal nie straciłem przytomności. Olbrzymi ból wstrząsną mą głową, a przeraźliwy pisk w uszach zagłuszył świat. Otumaniony poddałem się mężczyźnie, który biegiem ciągnął mnie przez podwórko do następnej chałupy. Bam, bam, bam! Regularny odgłos Mausera wydobywał się z tyłu przerywany okropnym, brzęczącym, krzykiem stwora. Poczułem jak zielona, śmierdząca jucha opryskała moje ciało i zaczęła piec, niczym żrący kwas, który oblał moją twarz. Wyrwałem się z uścisku i rzuciłem się w konwulsjach na ziemię, drapiąc twarz dłońmi, które też zaczęły się topić od żrącej krwi potwora. W międzyczasie usłyszałem też łoskot stwora walącego się z dachu na ziemię i głośny strzał obok mej głowy, kiedy mój przewodnik dobił istotę strzałem z bliskiej odległości. Poczułem, jak obydwaj mężczyźni podrywają mnie za ramiona i ciągną odwróconego głową do góry do budynku. Poprzez załzawione oczy ujrzałem, jak kolejne stwory, zataczają kręgi na niebie, na tle olbrzymiej twarzy srebrnego księżyca, aby po chwili, złożywszy skrzydła zapikować w dół niczym jastrzębie. Lecz zanim nas dorwały, zostałem wciągnięty do domu, a mężczyźni zabarykadowali drzwi, które wciąż wisiały we framudze. Ciężkie lądowania, przeraźliwe brzęczące głosy i odgłosy skórzanych skrzydeł dobiegały z podwórza. Po chwili potężne uderzenie wstrząsnęło drzwiami, a jeden z mężczyzn oddał strzał poprzez drewniane drzwi. Przeciągły krzyk, głuchy, nieludzki przedarł się przez hałas, a po chwili ciężkie uderzenie o ziemię kazało nam wierzyć, że stwór padł. Po chwili trzepot skrzydeł i uderzenia o dach, pozwoliły się nam domyśleć, że przeciwnicy przenieśli się do góry.

- Szybko do piwnicy – powiedział jeden z mężczyzn.

Obok wejścia była czarna dziura ze schodami, która prowadziła w dół. Zbiegliśmy po zakurzonych schodach słysząc za sobą rozbijane dachówki i przedzierające się do wnętrza istoty. Piwnica, o dziwo, nie była ciemna i pusta. Wewnątrz paliło się kilka świeczek, a na brudnych legowiskach leżeli, półprzytomni narkomani. Odór kadzideł i moczu wisiał w powietrzu napawając mnie wymiotami. Jeden z moich przewodników usadowił się na dole przy wejściu do piwnicy i mierzył z karabinu do wejścia. Brzęczące odgłosy istot stawały się coraz głośniejsze i nagle kozia głowa z ustami ośmiornicy zajrzała do  środka. W tym samym momencie, mężczyzna ubezpieczający wejście wypalił z Mausera. Ogłuszający huk i dym wdarły się do piwnicy, a otumanieni narkotykami ludzie siadali na posłaniach, nie wierząc w to, co widzą. Zapewne byli przekonani, że są świadkami narkotycznych wizji, nieświadomi tego, co się właśnie wydarzało. Drugi mężczyzna pociągnął mnie za sobą i wskazał ścianę.

- Tam, na wysokości oczu. Musisz w ścianę strzelić srebrną kulą, wówczas otworzy się skrytka.

Popatrzyłem na niego zaskoczony, nie rozumiejąc, co mam zrobić. Popatrzyłem na parabellum i na ścianę.

- Szybciej, nie mamy czasu!  - wykrzyczał, starając się przekrzyczeć strzały.

- Koniec amunicji – zameldował obrońca.

- Strzelaj, człowieku – wysyczał do mnie mężczyzna.

Podniosłem broń i wyciągnąłem prawą rękę. Ustawiłem się bokiem, z prawą nogą wysuniętą tak, jak widziałem to na filmach i pociągnąłem za spust. Potężny huk rozlał się po pomieszczeniu, a siła odrzutu podbiła pistolet do góry. Po chwili zobaczyłem, jak ściana, niczym osuwający się piasek, spada w dół odsłaniając jarzący się niebieskim światłem korytarz.

- Do środka – krzyknął mężczyzna i poczułem, jak pcha mnie w kierunku tunelu.

Biegliśmy co sił, nie odwracając się. Brzęczenie nasilało się, przerywane przez krzyki masakrowanych narkomanów. Korytarz był niski, o cylindrycznym przekroju, lekko opadający w dół. Biegliśmy pochyleni. Ściany były mokre i świeciły dziwną, zielonkawą poświatą. Za sobą słyszeliśmy odgłos pościgu.

- Tu się rozstajemy, powiedział jeden z mężczyzn. Czas zakończyć moją służbę – powiedział zakładając na Mausera bagnet ze swastyką. Ostrze świeciło lekko czerwoną poświatą. – Heinrich Himmler wiedział co robi, kiedy w 1938 roku wysłał nas do Tybetu - powiedział uśmiechając się z przekąsem.

- Heil Hitler! – krzyknął pierwszy mężczyzna

- Heil Hilter! – wykrzyknął drugi i ruszył z bagnetem na stwory.

Pędziliśmy w dół, ja oszołomiony, próbujący zrozumieć co się dzieje i w co się wpakowałem. Historia mieszała mi się z fantazją. Na końcu korytarza były wąskie drzwi. Znajdowały się pośrodku ściany, mniej więcej na wysokości pasa i miały kwadratowy kształt. Ich powierzchnia była bogato inkrustowana podobiznami przerażających istot, o długich niekształtnych rękach, olbrzymich brzuchach, potwornie otyłych, mających po kilka nóg. Ich twarze przypominały świńskie ryje z olbrzymimi kłami a oczy były wyłupiaste. Postacie były przerażające i obrzydliwe, jak gdyby były stworzone po to, aby zadać ból istniejącemu w świecie pięknu jako jego przeciwnicy. Mój przewodnik chwycił niewielką klamkę i otworzył drzwiczki. W środku był wąski korytarz, w którym ledwo mieścił się człowiek.

- Właź do środka i się nie zatrzymuj – polecił.

Z ociąganiem wgramoliłem się do migoczącego zielonkawym światłem długiego tunelu, na końcu którego widziałem podobne drzwiczki. Z bijącym sercem i strachem związanym z pościgiem oraz niewielką przestrzenią pełzłem do przodu. Mój przewodnik też wszedł i poganiał mnie, pchając co chwilę moje nogi. Po chwili jednak jego przerażający krzyk przerwał ciszę. Z trudem udało mi się odwrócić głowę, aby ujrzeć jak wyciągając w moją stronę rozcapierzone palce, jest wyciągany z tunelu przez nieznaną siłę, aby wybuchnąć krwawą eksplozją w tunelu. Poprzez ociekające krwią i wnętrznościami wrota do tunelu zaglądała przerażająca istota. Macki na jej twarzy falowały, a brzęczenie było przerażające.

- Zawróć - zdawała się mówić owadzim głosem. Lecz ja pełzłem i pełzłem oddalając się od niej, mając świadomości, że nie zmieści się w tunelu. Kiedy dotarłem do końca tunelu, zacząłem szarpać za drzwiczki, które otworzyły się do środka i poprzez nie wsunąłem się do kolejnej sali. Istoty brzęczały, wyciągając w moją stronę swoje macki, a po chwili zawróciły.

Wstałem oszołomiony i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Było tu jasno, płonęły świece, a na ziemi w obrzydliwym zbiorowisku ludzkich ciał kopulowali ze sobą bezdomni. Był to widok, przerażający i obrzydliwy. Pośrodku pomieszczenia na niewielkiej kolumnie stała czarna, jadeitowa figurka, przedstawiająca wyobrażenie istoty tak brzydkiej, że do dziś słów nie znajduję, aby ją opisać. Popatrzyłem po pomieszczeniu i ujrzałem schody prowadzące na górę. Chwyciłem statuetkę i w tym momencie orgia ustała, a nadzy, obrzydliwie pokaleczeni ludzie rzucili się na mnie. Nie zastanawiając się, zacząłem do nich strzelać, zabijając tylu, ilu mogłem i rzuciłem się do ucieczki. Wbiegłem po schodach i kopnięciem otworzyłem olbrzymie drewniane drzwi, które prowadziły na podwórze.  Naprzeciwko mnie, pośrodku podwórka stał stary traktor, na którym stał jeden ze stworów. Odwrócił się do mnie, ale coś go powstrzymywało, aby do mnie podejść. Poczułem dziwne zimno bijące z brzydkiej statuetki, która trzymałem. Nie zastanawiając się, ruszyłem biegiem prędzej przez polną drogę do mojego samochodu. Czym dalej oddalałem się od miejsca wydarzeń, tym większa pewność pojawiała się moim umyśle, że wyjdę z tego cało. Kiedy dobiegłem do auta, z przerażeniem odkryłem, że nie ma kluczyków. Zakląłem i wpadłem w panikę. Jak wrócę do domu? Gdzie one są? W tym właśnie momencie chmury zasłoniły księżyc, a cienie stały się dziwnie ruchome. Poczułem jak potężny ból wstrząsa mym ciałem, kiedy gałąź z drzewa przebiła moje ciało i uniosła mnie do góry. Upuściłem statuetkę, a kątem oka ujrzałem mężczyznę z podziemi w mundurze SS, który ją podniósł. Uśmiechnął się do mnie przez pożółkłe zęby i zniknął rozpływając się we mgle.

***

Jak się znalazłem w domu?; kiedy przybyła policja?; w jaki sposób do mnie dotarli? - nie wiem. Nie wiem też, skąd była w moim domu też ta kamienna figurka. Mojej opowieści nikt nie wierzył i byłem pewien, że wszystko to było wytworem mojej wyobraźni, gdyby nie to, że na stole leżał pistolet ze srebrnymi kulami.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Ostatnie Dojo

Maślane Cisteczka - bajka dla dzieci 4-10 lat. Praca konkursowa na konurs Piórko 2025

Oddech Smoka - czyli irracjonala relacja z wyjazdu na OGÓLNOPOLSKIE SEMINARIUM OYAMA PFK W KUMITE Kraków 2024